
Czara goryczy się przelała. Nastąpiło zmęczenie społecznego materiału. W obliczu narastającej szajby smoleńskiej, Polki i Polacy zaczynają stawiać niewygodne pytania o odpowiedzialność Prawa i Sprawiedliwości za katastrofę. Po ponad 6 latach od tragedii, kończy się okres ochronny dla PiS.
10 kwietnia 2010 r. rosyjscy strażacy ciągle jeszcze dogaszali płonący wrak, gdy na oddalonym o kilkanaście kilometrów cmentarzu, gdzie miały się odbyć uroczystości w 70 rocznicę zbrodni katyńskiej, wśród ogłuszonych tragedią Polaków zaczęła się rozchodzić plotka o zamachu na Lecha Kaczyńskiego.
Było kilkanaście minut po dziewiątej, gdy kilkaset kilometrów dalej, w Warszawie, Jarosław Kaczyński usłyszał od ministra Sikorskiego o katastrofie Tupolewa. Jak relacjonuje w "Smoleńsku" Teresa Torańska, Beata Kempa, która była wówczas na cmentarzu, powiedziała: "Wyrok! Ale za co?". Torańskiej nie udało się ustalić, czy to prawda, jakoby w odpowiedzi na kondolencje Tuska Jarosław Kaczyński miał powiedzieć "To wy i media zabiliście mi brata"*.
To było albo tuż po świętach, albo w Nowy Rok. Załoga czekała na spóźnionego prezydenta ponad trzy godziny.
W końcu Lech Kaczyński przyjechał. Gdy wchodził po trapie okazało się, że już nie warto startować, bo w Gdańsku właśnie zepsuła się pogoda. Śnieżyca uniemożliwiała lądowanie. Śnieg walił tak, że służby nie radziły sobie z oczyszczaniem pasa. Cóż było robić, piloci przekazali tę informację prezydentowi. Tłumaczyli, że na przejście zamieci trzeba poczekać jakieś pół godziny.
Lech Kaczyński zareagował jednak podobnie, jak podczas późniejszego zdarzenia w Symferopolu, kiedy kapitan Grzegorz Pietruczuk odmówił lotu bezpośrednio do Gruzji, czyli złością. Prezydent był oburzony, że piloci ośmielili się odmówić wylotu, i dał wyraz swojej do nich niechęci - opisuje nasz świadek.
Najwyraźniej sądził, że załoga odgrywa się na nim za trzygodzinne spóźnienie. Kiedy pół godziny później piloci po raz drugi odmówili wykonania lotu, ponieważ pogoda się nie poprawiała, na pokładzie wybuchła burza z piorunami.
Cechą charakterystyczną Lecha Kaczyńskiego i jego otoczenia było całkowite lekceważenie harmonogramu lotów, a tym samym i czasu pracy załóg. Czytaj więcej
Już 20 lipca 2010 r., poseł Antoni Macierewicz w świetle fleszy nazwał katastrofę smoleńską "zbrodnią", ale gdy dziennikarze poprosili, by wytłumaczył, co ma na myśli, nabrał wody w usta. Tego samego dnia 117 posłów PiS wybrało go na przewodniczącego nowo utworzonego "Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010 roku".
Pewne rzeczy były dla Macierewicza jasne już w pierwszym dniu działania zespołu - winę za śmierć prezydenta ponosi tylko i wyłącznie rząd Platformy Obywatelskiej. Wśród członków jego zespołu nie było ani jednego eksperta od badania katastrof lotniczych. Sam Macierewicz już podczas pierwszego posiedzenia oświadczył, że jednym z celów zespołu jest stworzenie "kośćca informacji wiarygodnej", by nie obciążano odpowiedzialnością za tragedię z osób, które zmarły w Smoleńsku.
Tyle jest nieprawdy, tyle jest żerowania różnych ludzi na tej tragedii, celem najczęściej zamącenia i formowania oskarżenia pod adresem osób, które są ofiarami, że taki kościec podstawowych faktów wydaje się niezbędny.
Tymczasem rozsądni, kulturalni ludzie milczeli, bo o zmarłych mówi się albo dobrze, albo wcale. Na kolejne wybryki smoleńskie PiS-u reagowano wzruszeniem ramion. Zamiast ostro przeciwstawić się PiS-owskim kłamstwom i wskazywać na odpowiedzialnych ze strony partii Jarosława Kaczyńskiego, zmieniano temat. Największą cnotą stała się powściągliwość. Tymczasem PiS systematycznie siał kłamstwo i nie miał podobnych obiekcji.
Granica wytrzymałości została przekroczona. Incydent londyński, w którym rząd PiS samowolnie zapakował pasażerów dwóch samolotów do jednego i tylko postawienie sprawy na ostrzu noża przez cywilnego pilota zapobiegło tragedii, wznowił dyskusję o katastrofie smoleńskiej i nadał jej nowe ramy.
Napisz do autorki: anna.dryjanska@natemat.pl
