Twórca "Wiedźmina"rzucił świat gier i otworzył wegańską restaurację. Gigantyczny sukces okupił zdrowiem
Oskar Maya
26 lutego 2017, 16:29·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 26 lutego 2017, 16:29
Niemal nie odbiera telefonów, najlepiej się czuje w swoim ogrodzie niedaleko Warszawy lub w ośrodku medytacji w Indiach czy Peru. Michał Kiciński stworzył grę "Wiedźmin", odniósł gigantyczny sukces, ale przypłacił go zdrowiem. – Zamęczyłem organizm stresem. Dzisiaj bycie cały czas online jest dla mnie udręką – mówi naTemat w bardzo szczerej rozmowie. Właśnie otworzył wegańską restaurację w Warszawie.
Reklama.
Stworzenie wegańskiej restauracji to była Twoja wewnętrzna potrzeba? Czy potrzeba rynku?
Zacząłem to robić nie tylko z potrzeby ducha, lecz także ze względu na potrzeby mojego ciała. Jakiś czas temu w moim życiu zaczął się etap uwrażliwiania się. Zrozumiałem, że moje ciało, aby dobrze funkcjonować potrzebuje dobrego jedzenia. A ponieważ w domu gotuję wyłącznie śniadania, co wynika z trybu mojej pracy, to takiego miejsca mi ewidentnie brakowało. O dziwo, wciąż trudno znaleźć w Warszawie miejsce, gdzie można kupić np. michę dobrej sałatki z kiełkami, lub smacznym awokado.
Sam jem bardzo mało mięsa. Praktycznie w ogóle, chociaż nie jestem takim stuprocentowym weganinem. Zdarza mi się zjeść mięso, klarowane masło czy jajka. Wiele razy złapałem się na tym, że chcę gdzieś pójść na dobre jedzenie i nie mam dokąd. Oczywiście jest kilka restauracji "misyjnych" jak Vege Miasto, czy Ósma kolonia, gdzie wiem, że jedzenie będzie zawsze czyste, bez dosypywania np. glutaminianu sodu, albo dodawania sosu, w którym ten glutaminian się znajduje. Nasze miejsce będzie w stu procentach czyste od takich ulepszaczy smaku. Nawet będziemy sprzedawali w małych słoiczkach curry własnego wyrobu. Ale to dopiero od marca.
Mieszkałeś w Indiach, teraz bardzo często jesteś np. w Peru. Tam nauczyłeś się tak celebrować jedzenie?
Pośrednio tak. To się wzięło także z moich medytacji vipassany, która uczy uwrażliwiania na bardzo subtelne bodźce. W efekcie mimowolnie zaczynasz obserwować rożnego rodzaju zależności. To znaczy, zjesz gorszej jakości jedzenie i masz natychmiast mniej energii. Zjesz mięso, to stajesz się jakby ociężały przez jakiś czas.
To intuicja powinna podpowiadać co jest dla nas dobre.
Ale żyjemy w świecie, gdzie zewsząd atakują nas bodźce, w którym cichy głos intuicji jest cały czas zagłuszany. I właśnie vipassana, poprzez uwrażliwienie na delikatne sygnały płynące z ciała, poprawia kontakt z intuicją. Mówi np.: Stary, odżywiaj się zdrowo, zwłaszcza kiedy masz tak aktywne życie! Przyznaję, że przez długi czas miałem z tym spory problem.
Naprzeciwko Twojej restauracji "Wegemama" jest słynny wegański burger bar: Krowarzywa. Nie boisz się konkurencji?
Uważam, że to dobrze, kiedy są obok siebie podobne miejsca. Tak mówi jeszcze stara żydowska zasada handlowa: jeśli więcej sklepów o podobnym profilu jest w tym samym miejscu, tym lepiej.
Debiutujesz jako restaurator.
To był zbieg okoliczności. Po pierwsze, udało nam się kupić ten lokal podczas przetargu. Po drugie, bardzo entuzjastycznie podeszła do tego pomysłu Ula, która ze mną pracuje i jest stuprocentową weganką. Udało jej się namówić Mariusza Duchniewicza, osobę numer jeden tego przedsięwzięcia.
Mariusz przyszedł z ogromną energią i zacząłem wierzyć, że się nam uda. Znalazł dobrych kucharzy, m.in. kucharzy - travellersów: Pracowali w Laosie, Kambodży w Australii, Nowej Zelandii. Wszyscy byli bardzo entuzjastycznie nastawieni do możliwości zrobienia restauracji, w której będzie można używać składników na wyższym poziomie. Chociaż ceny będą na średnim, warszawskim poziomie.
Wziąłeś na siebie część promocyjną. W mediach bardzo dobrze się sprzedaje historia, że człowiek, który stworzył grę "Wiedźmin" teraz będzie prowadził knajpę.
Próbowałem się od tego wymigać. Zrobiliśmy zebranie i zapytałem, czy to jest rzeczywiście konieczne. Usłyszałem, że "nie można od tego uciec" (śmiech)
Bo ludzi interesuje Twoja przemiana duchowa. Sukces "Wiedźmina" okazał się być dla Ciebie pułapką.
Nie wiem, na ile moja historia jest znana. Dzisiaj uważam, że to był proces. Droga, na którą musiałem wreszcie wejść.
Gdzie teraz właściwie żyjesz?
Jest kilka miejsc na świecie do których lubię wracać. To jest Dhamma Giri w Indiach, gdzie jest centralny ośrodek vipassany na świecie. Tam się zaczęła moja przygoda z medytacją i nadal jest to szalenie dla mnie ważne miejsce. To tam się dokonały kluczowe elementy mojej przemiany. Drugie takie moje miejsce jest na południu Indii, gdzie także medytuje.
Dlaczego rzuciłeś dotychczasowe życie? Jesteś dla wielu fanów gier legendą.
Przełomowym momentem była moja pierwsza wyprawa do ośrodka w Dhamma Giri. Powiedział mi o nim Marcin Iwiński, mój wspólnik z CD Projekt. Był 2009 rok i usłyszałem o nowej technice medytacji.
To był okres, w którym miałem bardzo duże problemy ze stresem i z bezsennością. Przez dwa tygodnie spałem w nocy najwyżej dwie, trzy godziny. Kładłem się około drugiej, trzeciej w nocy, a wstawałem o piątej. To wszystko było efektem długoterminowego napięcia wynikającego z pracy. Dlatego możliwość wyjazdu tak bardzo mnie zainteresowała. Zrobiłem szybkie zgłoszenie i kupiłem bilet, nie miałem nawet czasu przeczytać całego regulaminu związanego z pobytem w ośrodku. Wydrukowałem go sobie i postanowiłem przeczytać dopiero w samolocie.
Czyli jechałeś "w ciemno".
Tak. Wyciągnąłem sobie ten regulamin w samolocie i czytam: pobudka o czwartej rano, medytacje przez cały czas do dziewiątej wieczór, z drobną przerwą na śniadanie i lunch. Później kolejne wykłady do wieczora. Pomyślałem sobie: Boże, w co ja się wpakowałe !" Nie wyobrażałem sobie trochę tego, w dodatku fizycznie byłem naprawdę w bardzo złej formie.
I od razu wszedłeś w "tryb medytacji?"
Nie było łatwo. Próbowałem się najpierw przespać trochę w samolocie. W trzęsącej indyjskiej taksówce trochę się w końcu zdrzemnąłem. Po przybyciu do ośrodka, oddałem komputer i telefon. To był jeden z pierwszych punktów regulaminu. Uspokoiłem się trochę i pomyślałem: "Teraz sobie wreszcie odpocznę" (śmiech). Ale nie spałem przez dwie kolejne noce. Potężny stres, który przywiozłem ze sobą z Polski nie pozwalał mi zasnąć. Za namową nauczyciela zacząłem wtedy medytować na wznak.
Jaka tam panuje atmosfera?
Nie można z nikim rozmawiać. Jest pełna cisza, przyjemna, pogodna atmosfera. Nie ma muzyki, są za to wykłady w języku angielskim i hindi. Wokół rosną piękne drzewa, kwiaty – kampus robi fenomenalne wrażenie. W ośrodku są prawie sami Hindusi, dlatego tak sprawnie mnie przyjęli. Osoby z Europy są traktowane priorytetowo. Bo skoro komuś się chciało przylecieć tyle setek kilometrów, to znaczy, że jest to dla niego ważne.
Od razu pomogło?
Uwierzyłem we wszystko, czego się dowiedziałem na wykładach. Wydarzyło mi się też kilka wycieczek wewnętrznych, podczas których wyrzuciłem z siebie duże ilości smutku. Kiedy po dziesięciu dniach kurs się skończył, to poczułem, jakby ktoś zdjął mi worek kamieni z pleców. Dosłownie. Co ciekawe, do końca kursu spałem nieźle, ale bez rewelacji. Po zakończeniu pojechaliśmy jeszcze do takiego turystycznego miejsca w Indiach. Gdy tam usnąłem, to przespałem ponad dziesięć godzin. Ostatnio tak wypoczęty byłem chyba jako dziecko. Poczułem się po prostu fenomenalnie. To był dla mnie bardzo namacalny dowód, że technika działa.
Nie sądzisz, że potrzebowałeś po prostu mobilizacji do odpoczynku? I nie musiałeś jechać aż do Indii, aby zrozumieć, że jesteś przepracowany?
Absolutnie nie. Wielokrotnie jeździłem w góry, czy poleżeć sobie na plaży np. w Tunezji. Oczywiście to pomaga, ale nie do tego stopnia. Jakościowo zmiana była zupełnie innego rodzaju. Przez wiele lat byłem po prostu geekiem nastawionym wyłącznie na pracę, mentalnie wkręconym w różne tematy. To wszystko było dla mnie wypalające. Vipassana okazała się antidotum na to wypalenie. To było tak silne doświadczenie, że z Marcinem, moim partnerem, natychmiast pomyśleliśmy, że sami chcielibyśmy taki ośrodek otworzyć w Polsce. Dzisiaj bardzo mocno wspieramy otwarcie polskiego ośrodka vipassany tworzonego niedaleko Łodzi. Otwarcie planowane jest w drugiej połowie roku. Myślę, że będzie to jedno z najlepszych takich miejsc w Europie.
Kto powinien trafić w pierwszej kolejności do ośrodka vipassany?
Zdaję sobie sprawę, że vipassana, jako ścieżka duchowa, nie jest dla każdego. Ale uważam też, że dobrze aby każdy choć raz w życiu doświadczył takiego odosobnienia. Nawet jeśli ktoś nie zostanie na tej ścieżce, to takie doświadczenie szalenie poszerza świadomość. Wtedy łatwiej jest nam zrozumieć, dlaczego w różnych sytuacjach zachowujemy się tak, a nie inaczej. Co nami kieruje, skąd się biorą nasze problemy i emocje. Buddyzm jest o tyle fajny, chociaż staram się unikać tego określenia, bo to jednak kojarzy się zbyt religijnie, że osadza się na prostym stwierdzeniu: "Nie wierz nikomu na słowo, sam sprawdź". To jest bardzo dobre i uczciwe. To jest zazwyczaj ciąg przyczynowo - skutkowy. Bo jeśli życzysz komuś źle, to poczujesz konsekwencje takiego działania. Buddyzm nie powie ci, że masz tego nie robić, tylko zasugeruje ci samoobserwację. Nie opiera się na żadnych dogmatach.
Dla Ciebie medytacja była przede wszystkim próbą ucieczki przed depresją.
Miałem silne napięcia i stres, który powodował problemy ze snem. Silniejszych znaków, że coś się ze mną niedobrego dzieje nie mogłem już chyba odbierać. Wcześniej miałem też inne, bardzo nieprzyjemne i przewlekłe problemy ze zdrowiem. One były bardzo niejednoznaczne, nie potrafiłem zlokalizować źródła. Więc ustawiali mi przegrodę, przycięli migdałki, a mój stan w ogóle się nie poprawiał. Okazało się, ze to była kwestia holistycznego spojrzenia na organizm. Mówiąc wprost, zamęczyłem swój organizm stresem. Do tego zaczęły mi włosy wypadać garściami, odczuwałem fizyczny ból mięśni.
Bałeś się sukcesu, czy utraty pozycji do jakiej doszliście?
Były dwa źródła moich problemów: nadmiar pracy, czyli działanie w poczuciu, że cały czas przybywa mi obowiązków, z którymi się nie wyrabiam. Ponieważ byliśmy szefami firmy CD Projekt, to mieliśmy wielkie poczucie odpowiedzialności. W pewnym momencie zatrudnialiśmy kilkaset osób. W 2010 roku przechodziliśmy kryzys, co miesiąc była walka o pensję dla pracowników. Musieliśmy przez cały czas się zastanawiać, czy mamy pieniądze dla ludzi, z którymi pracowaliśmy od wielu lat, których traktowaliśmy jak rodzinę. Kosmiczny stres. Ale być może to było też świadectwo pewnej niedojrzałości.
Może nie masz osobowości szefa, który zdaje sobie sprawę, że czasami trzeba kogoś zwolnić.
Być może. Miałem wrażenie, że emocjonalnie byłem niedojrzały. Kiedy byliśmy młodsi, po prostu zaciskaliśmy zęby i mówiliśmy sobie: "Robimy to!". Tylko jak zbyt długo zaciskasz te zęby, to kończy się fizycznym bólem. Nie potrafiliśmy wtedy działać z głową i dystansem.
Dzisiaj utrzymujesz kontakt ze swoimi partnerami biznesowymi?
Utrzymuję, chociaż on jest dość sporadyczny. Z Marcinem nadal się przyjaźnię, byliśmy niedawno razem na nartach, z bratem też czasami się spotykam. Był na otwarciu Wegemamy.
Namawiasz swoich przyjaciół z CD Projektu, aby tak jak ty, wreszcie zwolnili?
Trochę już wyrosłem z namawiania innych. Do każdego to wcześniej czy później przychodzi i nie ma co przyspieszać wydarzeń.
W Twoim przypadku punktem zwrotnym była Nagroda Przedsiębiorcy Roku. Podobno nawet Cię ona nie ucieszyła
To nie do końca tak. Nagroda mnie ucieszyła. Pojechaliśmy do Monte Carlo, reprezentowaliśmy tam Polskę, było bardzo fajnie. O tyle był to dla mnie punkt zwrotny, że jako przedsiębiorca osiągnąłem już właściwie wszystko. Oczywiście zawsze można być jeszcze bogatszym, zdobyć kolejną nagrodę w skali światowej, ale miałem takie poczucie, że w zasadzie mogę już podziękować. Było to symboliczne ukoronowanie drogi, po której szedłem.
Jako nieliczni z Europy weszliście na rynek amerykański. Jak się Wam udało przełamać ostracyzm amerykańskich mediów?
Trzeba było pięć razy dzwonić do tego samego dziennikarza, kilkanaście razy wysyłać maile, chodzić po redakcjach, gdzie patrzyli na nas z zadziwieniem. Dziennikarze amerykańscy są bardzo rozpuszczeni przez wielkie koncerny i dość zblazowani. Wszyscy znają się jeszcze od lat 80-tych. Na imprezach branżowych przewijają się wciąż ci sami ludzie. W dodatku pierwszy "Wiedźmin" był tylko na PC, a ten wówczas był totalnie w odwrocie. Liczyły się konsole, więc nie byliśmy mainstreamowi. Na pierwszych targach, na które nam się udało dostać dzięki BioWare mieliśmy wydzielony kwadracik 3x3 metry gdzieś za kotarami... Ale to nam bardzo pomogło, bo BioWare był znany i mogliśmy zaciągnąć do naszego kącika dziennikarzy którzy się tam pojawiali.
Ostatecznie zakochali się w "Wiedźminie".
Byliśmy zdeterminowani. Z naszymi początkami związanych jest kilka śmiesznych historii. Na przykład: mieliśmy kiedyś wynajętą salę poza targami, na stadionie Los Angeles Lakers. Zadanie było trudne: jak pokazać grę w budynku obok? Niemal niewykonalne. Wpadliśmy więc na pomysł zatrudnienia naszego kolegi Brytyjczyka, który ma ponad dwa metry wzrostu. Rozpuściliśmy informacje, że tajny pokaz "Wiedźmina" odbędzie się przy najwyższym człowieku stojącym przed halą Lakersów. Adam musiał osobiście przyprowadzić grupkę dziennikarzy do naszej sali, gdzie była prezentacja. Wszystko trwało jakieś 5-7 minut w każdą stronę. Do takich sytuacji ci rozpieszczeni dziennikarze, w ogóle nie byli przyzwyczajeni. Oczywiście wiedzieliśmy, którzy dziennikarze na tych targach są dla nas najważniejsi.
Tych najważniejszych także w końcu przekonaliście.
To też było zabawne. Pamiętam, że bardzo nam zależało, żeby pojawił się u nas dziennikarz z IGN. Wiedzieliśmy, że jest na targach, ale mimo zaproszenia nie pojawił się na zbiórce. Znaleźliśmy go więc w press center i obiecał, że za godzinę na pewno u nas będzie. Mija godzina, a jego znowu nie ma. Więc trzeba go było odnaleźć ponownie. Spojrzał na nas już z lekkim zaskoczeniem i znowu obiecał, ze będzie za godzinę na prezentacji. Czuliśmy mocno, że nas spuszcza, więc postanowiliśmy z nim tę godzinę poczekać. I ten dziennikarz dał nam później nagrodę dla najlepszej gry RPG targów. To była jedna z przepustek na rynek amerykański.
W tej sytuacji stres musi się wreszcie pojawić.
Ale dzisiaj jestem już mądrzejszy, chociaż mam wrażenie, że znowu na swoje barki biorę zbyt dużo zajęć. Moja praca polega teraz na działaniach strategicznych.
Zauważyłem, że twoje życie składa się też z różnych procedur. Na przykład bardzo trudno jest się do Ciebie dodzwonić.
Niemal też nie wchodzę na swojego Facebooka, maile sprawdzam sporadycznie. W moim telefonie przez większość czasu mam ustawiony tryb samolotowy, włączam go tylko wtedy, kiedy chcę z kimś porozmawiać. Funkcjonuję w trybie SMS-ów. Mam smartphone, ale używam go w bardzo ograniczony sposób.
Pracujesz też nad własnym telefonem. Ma być bezpieczny i o niskim promieniowaniu.
Tak, telefon będzie miał po prostu twarde guziczki, zamiast ekranu dotykowego. Tak jak kiedyś, a aparat będzie pozbawiony internetu. Chcemy sprawdzić na ile możliwe jest obniżenie promieniowania telefonu. Pokazać jak mało promieniujący telefon można wyprodukować. Chcemy też, aby ten telefon był produkowany w Europie.
Jak przekonać do tego ludzi, którzy w telefonie mają dziś wszystko?
Nie będzie on dla każdego. Dotrzemy do wybranej grupy odbiorców. Przede wszystkim ludzi, którzy mają ochotę trochę w życiu zwolnić, którzy nie chcą i nie muszą być cały czas online. Ja do nich także należę.
To jest niszowe zjawisko. Społeczności, gdzie nie wypada mieć np. na spotkaniu włączonego telefonu.
To jest trend, który nabiera na sile. Im bardziej się onlinujemy, tym bardziej nabiera na sile kontr-trend. Nie wykluczam jednak zrobienia w przyszłości także smartphona. To będzie produkt dla osób, którzy nie mogą być ciągle offline, ale jednak chcą ograniczyć ekspozycję na promieniowanie elektromagnetyczne. Pracujemy także nad trybem SMS only. Trochę jak stary pager z poszerzoną funkcją dzwonienia. Może to brzmi jak jakieś dziwactwo, ale ja po prostu czuję się nieustannie przebodźcowany. Przeraża mnie kosmiczna ilość wiadomości, które do mnie spływają. Tego jest za dużo. Nie chcę tracić życia na czytanie lub usuwanie powiadomień z mojego telefonu. Bycie cały czas online jest dla mnie udręką.
Na koniec powiedz o swoim projekcie w Peru. Tworzysz tam centrum jogi.
Przypadek. Byłem w świetnym miejscu w Peru nad wodospadem, na końcu świata. Od razu się w nim zakochałem. Mieścił się tam ośrodek, który udało mi się kupić za całkiem rozsądne pieniądze i zrobiłem jedną z bardziej szalonych rzeczy w moim życiu: dałem mojej znajomej upoważnienie do dysponowania pieniędzmi i ona w całości zajęła się urządzaniem tego miejsca. Ośrodek samoistnie zaczyna się już rozwijać. Przy okazji bardzo wspieramy lokalnych farmerów, wybudowaliśmy zerówkę dla mieszkańców okolicznych wsi. Jestem tam kilka razy w roku. Działamy na razie jako fundacja, ale docelowo chcę aby ośrodek zaczął na siebie zarabiać. I to się już dzieje, bo mamy cały czas zapytania ze szkół Jogi, przede wszystkim ze Stanów Zjednoczonych. Mamy coraz więcej klientów, własny ogródek, uczymy miejscowych rolników jak obchodzić się bez nawozów. Chyba udało nam się stworzyć bardzo fajne miejsce.
To co teraz jest dla Ciebie najważniejsze?
Oczywiście Wegemama, którą otworzyliśmy, ale też bardzo ważna jest strefarozwoju.pl, którą współtworzę. Tam będę regularnie pokazywał moje nowe, poszerzające świadomość przedsięwzięcia. Wspieram to z całego serca.
Od 1994 roku do 2000 CD Projekt stał się liderem na rynku dystrybucji gier. W 2007 roku razem z Marcinem Iwińskim zaprezentowali grę fabularną"Wiedźmin", która stała się najczęściej kupowaną grą w Polsce. Jako jedynym udało im się także przebić w Stanach Zjednoczonych. – To była praca u podstaw. Ogarnięcie tego wszystkiego wymagało kosmicznych nakładów energii. Więc jeśli ktoś mówi, że kiedyś było łatwiej zarobić i dlatego odnieśliśmy sukces. To nie, absolutnie się z tym nie zgadzam. Uważam, że teraz możliwości rozkręcenia biznesu i to takiego który można szybko przeskalować na dużą działalność, są nieporównanie większe - wspomina Michał w rozmowie z naTemat.