Debat o edukacji ciąg dalszy. Tym razem głos zabrał socjolog prof. Ireneusz Krzemiński stwierdzając, że dzisiejsi studenci – choć inteligentni i chętni do nauki – przychodzą na studia nieprzygotowani. I nie dlatego, że im się nie chce, tylko dlatego, że wcześniejsze szkoły uczą ich głównie rozwiązywania testów, a nie myślenia.
W swoim tekście prof. Krzemiński odpowiada na zarzuty studentów: że wykładowcy posługują się swoimi starymi notatkami, na "pożółkłych kartkach", zamiast stosować nowoczesne metody nauczania. Socjolog przyznaje w "Gazecie Wyborczej", że faktycznie, chyba czas zrezygnować z tych archaicznych notatek, ale nie dlatego, że są nieaktualne. Raczej dlatego, że zapisane w nich wykłady wymagają znajomości kontekstów kulturowych: literackich, filozoficznych, historycznych. A studenci nie mają wiedzy niezbędnej do tego, by to rozumieć, nie wiedzą kim jest na przykład Proust. A wszystkiemu winne są szkoły.
Testy zamiast myślenia
Spytaliśmy prof. Krzemińskiego z czego, jego zdaniem, wynika tak ograniczona wiedza studentów i nieumiejętność umieszczania pewnych informacji w kontekstach kulturowych. – Jeden z głównych powodów to na pewno szkoły. Sposób, w jaki uczniowie używają wiedzy. Wbija im się do głów na pamięć odpowiedzi – wskazuje socjolog. – Nie konstruują myślowej mapy, nie uczą się samodzielnego myślenia. Są formatowani do rozwiązywania testów i potem nic innego nie potrafią.
Drugim biegunem dla obecnego stanu edukacji jest to, co było kiedyś. Jak podkreśla w rozmowie z nami prof. Krzemiński, kiedyś nauczano w szkołach samodzielności. – Pewnego języka, którym mógłbym dalej się posługiwać i sam coś odkrywać, poznawać – wspomina socjolog. I podkreśla, że przecież wtedy były to szkoły komunistyczne. Studenci się od tamtej pory nie zmienili: nadal są inteligentni i zainteresowani.
– Tylko szkoły nie wyposażyły ich w odpowiednie narzędzia do dalszej edukacji i np. na wykładach są bezradni – podkreśla profesor.
Kiedyś było lepiej?
Głos prof. Krzemińskiego to kolejny element debaty o edukacji, która trwa już kolejny miesiąc. Zaczęło się od ograniczenia lekcji historii w liceach, wówczas w kraju zaczęto poważnie rozmawiać na różne tematy dotyczące edukacji: o studiach, o studentach, o nauczycielach. Ale opinia socjologa to pierwszy tak wyraźny głos sugerujący, że to od najniższego szczebla zaczyna się psuć edukacja.
Z tezą tą zgadza się poseł Marek Łatas z PiS, członek sejmowej komisji edukacji. – W tym momencie szkolnictwo doprowadzono do totalnego upadku. Sprowadzono wiedzę do krótkich informacji, uczniowie faktycznie potrafią tylko odpowiadać a, b lub c – mówi nam poseł. I wtóruje prof. Krzemińskiemu we wspominaniu dawnych czasów, kiedy to od młodzieży wymagało się solidnego przygotowania. – Stare matury, na 10-15 stron, sprawdzały nie tylko umiejętność pisania, ale też znajomość lektur, faktów, stan posiadanej wiedzy i umiejętność posługiwania się nią – przypomina Łatas.
Kiedy wszystko się zepsuło
System jednak zmieniono i wprowadzono gimnazja. Jak wskazuje parlamentarzysta PiS, samo w sobie nie było to specjalnie potrzebne, tak samo jak test na koniec podstawówki. Niezależnie bowiem od liczby zdobytych przez ucznia punktów, i tak idzie on dalej w edukacji. O ile jednak na poziomie podstawówki jest to do zaakceptowania, to już w gimnazjum powinno być inaczej. – Był taki moment, po wprowadzeniu gimnazjów i testów gimnazjalnych, kiedy ustalono pewien pułap punktów niezbędnych do zdobycia, by pójść do liceum. Potem ten próg kuratoria zniosły i to był błąd – zauważa poseł
Prawa i Sprawiedliwości. – Ktoś, kto idzie do liceum ogólnokształcącego, musi mieć przecież minimum wiedzy.
Dzisiaj wygląda to tak, że szkoły same ustalają próg, od którego przyjmują uczniów, w związku z czym do LO trafiają nawet osoby z bardzo słabymi wynikami. W ten sposób powstaje duże zróżnicowanie w poziomie szkół. Według Marka Łatasa, nie powinno tak być. – Doprowadźmy do stanu, w którym wyznaczy się pewien limit dla liceów, na przykład 100 punktów. Każdy, kto zdobędzie 100 pkt lub więcej, niech idzie do liceum. Ci, którzy zdobędą mniej, niech idą do zawodówek – wskazuje rozwiązanie problemu poseł PiS. W ten sposób, zdaniem posła, uczniowie idący do liceum będą posiadali pewną wiedzę, a to ułatwi dalszą edukację. System taki nikogo nie skrzywdzi, bo po zawodówce czy technikum również można zrobić maturę i iść dalej na studia.
Ryba psuje się od głowy?
Według posła, takie zasady powinny bezwzględnie obowiązywać zarówno szkoły państwowe jak i prywatne, bo te ostatnie często psują edukację, przyjmując w swoje szeregi uczniów, którym nie chce się nic robić. W ten sposób na studia trafiają osoby pozbawione elementarnej wiedzy. – Obecny system psuje dzieci już w podstawówce,
dając im sygnał: czy się uczysz czy nie, i tak gdzieś dalej pójdziesz, podobnie jest w gimnazjum. I przez to brakuje motywacji do nauki – uważa Marek Łatas.
Takie podejście nie znajduje zrozumienia u Ewy Żmudy-Trzebiatowskiej z PO, również z sejmowej komisji edukacji. Jak tłumaczy, ograniczenie dostępu do edukacji w liceum nic dobrego nie przyniesie. – Nie każdy musi mieć maturę, ale każdemu należy umożliwić naukę – tłumaczy posłanka. – Uczeń w gimnazjum może być słaby, a potem dzięki liceum świetnie się rozwinąć. I odwrotnie, może zdobywać wspaniałe wyniki wcześniej, a potem się wypalić i ledwo zdać maturę – wskazuje parlamentarzystka.
Platforma idzie w drugą stronę
Oczywiście, w argumencie tym jest sporo słuszności, tylko jak, w takim razie, rozwiązać problem słabej edukacji na wczesnych jej etapach? – Wracamy do szkolnictwa zawodowego, aby każdy miał możliwość dalszego kształcenia. Zmieniliśmy też podstawę programową – wymienia projekty Platformy posłanka. To, co PiS i wielu akademickich wykładowców nazywa ogłupianiem społeczeństwa – czyli stawianie na umiejętności i kompetencję, zamiast na wiedzę – według PO jest "stawianiem na samodzielnie myślenie, a nie wkuwanie".
Dlatego też zmienia się rozłożenie nacisku na poszczególne przedmioty w liceach. – Ściśli nie będą musieli uczyć się dokładnie historii, ale właśnie poznają pewne ramy, podstawy, tak, by móc potem odnaleźć się w społeczeństwie obywatelskim – wyjaśnia Ewa Żmuda-Trzebiatowska. – Ale trzeba dawać młodzieży dłużej szansę na edukację, spróbowanie, nie można przed nimi zamykać drzwi już po gimnazjum.
Z jednym tylko postulatem Marka Łatasa zgadza się posłanka PO: że wszelkie kryteria przyjmowania powinny być jednakowe w szkołach państwowych i prywatnych.
Podział polityczny w spojrzeniu na edukację jest wyraźny, bo PiS postuluje co innego, a PO postuluje co innego. To oni decydują o kierunku publicznej debaty na temat edukacji. I chociaż profesor Krzemiński uważa, że nic się w edukacji nie zmieni, dopóki nie zacznie się w Polsce porządna dyskusja na ten temat – to znaczy pozbawiona zabarwienia politycznego – to nie da się ukryć, że poglądy profesorów i pracodawców również dzielą się po tej samej linii, co politycy. Tylko jak debatować na temat, w którym podstawowym problemem nie wydają się metody, a wartości? Dla jednych bowiem ważna będzie wiedza, innym zaś zależy głównie na zarabianiu pieniędzy na podstawie zdobytych umiejętności. I, co najgorsze, obie te grupy oczekują, że nauczą się tego najpierw w liceum, a potem na studiach.
„Edukacja to nie towar” - to hasło powinno przyświecać wszystkim, którym na sercu leży dobro młodzieży uczącej się w szkołach. Zwykle slogan ten używany jest w dyskusjach dotyczących ich likwidacji, jak ulał pasuje jednak również do akcji prywatyzacji stołówek. CZYTAJ WIĘCEJ
Marek Łatas
Poseł PiS
Doprowadźmy do stanu, w którym wyznaczy się pewien limit dla liceów, na przykład 100 punktów. Każdy, kto zdobędzie 100 pkt lub więcej, niech idzie do liceum. Ci, którzy zdobędą mniej, niech idą do zawodówek.
Szkoła atrakcyjna i ciekawa. Szkoła, w której dużo się dzieje. Szkoła odkrywająca talenty, rozwijająca pasje. Szkoła opiekująca się uczniami odpowiednio do potrzeb rodziców. Szkoła kształcąca zgodnie z oczekiwaniami pracodawców. Szkoła pełniąca rolę lokalnego centrum aktywności. Takie mogą być oblicza współpracy szkół z organizacjami pozarządowymi. CZYTAJ WIĘCEJ