Kobiety protestują, burzą się, wychodzą na ulicę, w Polsce i Stanach Zjednoczonych, na świecie. Dorota Warakomska, dziennikarka i prezeska Stowarzyszenia Kongres Kobiet uczestniczyła w takich zgromadzeniach na tych dwóch kontynentach i mówi mi, czego Polki mogą nauczyć się od Amerykanek oraz... jak przejąć kontrolę nad światem! No dobrze, może nie nad światem, ale polską polityką.
Tyle się mówi o sile kobiet i wielkiej rewolucji feministycznej. To jakim cudem w Europie i Stanach mamy dominację populistycznych i otwarcie mizoginistycznych polityków? Gdzie była ta siła, gdy ich wybieraliśmy?
Na szybko podam jeden wyrazisty przykład siły kobiet, czyli Austrię. To tam właśnie wyborczynie swoimi głosami powstrzymały ultraprawicowego polityka Norberta Hofera.
Dlaczego w Polsce takiej mobilizacji nie było?
Bo rozleniwiłyśmy się i uznałyśmy, że niezależnie od okoliczności, równouprawnienie będzie postępowało. Tak było z ustawą kwotową. W 2009 roku, kiedy powstał Kongres Kobiet, parytety były jednym z naszych flagowych projektów, pod którym zaczęłyśmy zbierać podpisy. I udało nam się je przeforsować w 2011. To był efekt systematycznej pracy.
Ale w dzisiejszych okolicznościach przeforsowanie takiej ustawy byłoby praktycznie niemożliwe.
Tak, wtedy nam się udało – i nie boję się o tym mówić – dzięki osobistemu zaangażowaniu Donalda Tuska. On wiedział, że parytety są bardzo ważne, bo w Europie rozumieją, że siła kobiet jest ogromna i powinny być w polityce. Pod tym względem Stary Kontynent jest znacznie bardziej zaawansowany. W Stanach np. jest znacznie mniej polityczek.
Po kwotach udało się jeszcze z konwencją antyprzemocową, choć w bólach, ale na przykład związki partnerskie dalej są tematem odłożonym w czasie.
Po sukcesie z parytetami, na inne rozwiązania przyszło nam czekać dłużej. Jednak nauczone przykładem ustawy kwotowej uznałyśmy, że jest to kwestia stopniowego naciskania i lobbowania. Pracy organicznej.
A tymczasem…
A tymczasem, pach! i nie ma nic. I za chwilę może być jeszcze mniej, bo cofniemy się do XIX lub XVIII wieku. To właśnie efekt uśpionej czujności. Nieprawda, że nie jesteśmy solidarne i nie potrafimy walczyć – przecież październikowy strajk kobiet pokazał, że jest zupełnie inaczej. Że da się. I że przychodzą nowe osoby. Młode i starsze.
Październikowe protesty, dzięki swojej popularności, pozwoliły odczarować tzw. salonowy feminizm?
A kim są te salonowe feministki? Przecież mamy takie same problemy, niezależnie od tego czy mieszkamy w dużym mieście i zarabiamy spore pieniądze, czy na wsi lub w mniejszym mieście. Na przykład przemoc domowa dotyka wszystkich – i kobiety ze wsi, i aktorki. Dlatego trzeba uświadamiać, edukować i pomagać. I dotyczy to przede wszystkim kobiet na wsi. Bo tam trudniej kogokolwiek zaalarmować. W mieście łatwiej jest powiadomić inne osoby. Bo na wsi wstyd się przyznać, że coś się dzieje. Tam swoje brudy pierze się w domu.
To dlaczego wciąż widać tak dużą polaryzację między feministkami znanymi z mediów, a kobietami z mniejszych miejscowości?
To nieumiejętność dostrzeżenia obszarów wspólnych. Przez kilka lat w ramach Kongresu Kobiet prowadziłam panel dyskusyjny o sukcesie. I zapraszałam do tej dyskusji po to, by przełamać stereotyp słowa „sukces”. On kojarzy się z panią na szpilkach, w garsonce, z dużej korporacji. A przecież sukces odnosi bibliotekarka, która zakłada u siebie w miasteczku klub dyskusyjny i przychodzą do niego porozmawiać 4 osoby. To już jest wielkie osiągnięcie.
Kolejnym niezrozumianym słowem kluczem jest „przedsiębiorczość”. My nawet na kongresowych dyskusjach miałyśmy problem, ponieważ niektóre członkinie uważały, że to pojęcie jest nieodłącznie związane z biznesem. A przecież absolutnie tak nie jest. Przedsiębiorcza jest nauczycielka, która się dokształca, bierze udział w unijnych programach, poszerza swoje kompetencje. Choć oczywiście prawdą jest, że kobiety w mniejszych ośrodkach nie mają tak łatwo, by być przedsiębiorczą.
Co jeszcze łączy kobiety w całej Polsce?
Brak instytucjonalnej opieki dla dzieci. Na wsiach to potężny problem, który często uniemożliwia pracę zarobkową, bo ktoś w końcu musi zająć się dziećmi. A jeśli komuś się wydaje, że kobiety, które nie mają dzieci albo nie są w wieku rozrodczym, nie są zainteresowane kwestią żłobków czy przedszkoli, to wszyscy się mylą. Bo mądre kobiety rozumieją, że to jest wspólna sprawa. Co z tego, że ja nie mam dziecka, które potrzebuje żłobka? Za chwilę mogę mieć zupełnie inny problem, do rozwiązania którego też będę potrzebowała pomocy innej kobiety.
Ta wspólnota interesów była widoczna właśnie podczas październikowych protestów w dużych miastach.
Ale także kobiety w mniejszych miejscowościach zaczynają rozumieć, że nawet jeśli ich dana sprawa nie dotyczy, to warto wyjść wspólnie, by protestować. Bo to jest wspólny sprzeciw wobec jednej rzeczy – zabierania naszych praw. Dziś to mogą być nie moje prawa, ale jutro będą moje.
Jak budować tę solidarność interesów?
Cierpliwie tłumacząc. Mnie się zdarza spotykać wysoko postawione panie z biznesu, które mówią, że nie potrzebują żłobków, bo przecież mają opiekunkę. I jeszcze proszą, żeby mówić do nich prezes, a nie prezeska. I jak ja już słyszę taki tekst, to we mnie się wszystko gotuje! Ale przechodzę do ofensywy. Nie o żłobkach? To porozmawiajmy o różnicy płac. Są regiony, w których przekracza ona nawet 30 proc. Kiedyś Kancelaria Sedlak&Sedlak zrobiła badania, z których wynikało, że w Zielonogórskiem wynosiła nawet do 50 proc. A im wyższe stanowisko, tym większa różnica płac. Zadawałam wtedy takiej prezesce pytanie: Czy pani zdaje sobie sprawę, że pani odpowiednik, albo pani partner zarabia znacznie więcej od pani? I wtedy jest lekkie zdziwienia. I to dotyczy zarówno kobiet na taśmie, jak i pani prezes.
Była Pani w Stanach podczas marszu na Waszyngton. Tam feminizm nie jest tak demonizowany, jak w Polsce. Ale to w dużej mierze także dlatego, że jako feministki deklarują się znane kobiety. Czy feministki amerykańskie są lepsze od polskich?
Na to należy spojrzeć od drugiej strony. Te wszystkie znane twarze, jak Meryl Streep, Katy Perry, czy wszystkie kobiety biorące udział w akcji United States of Woman poparły Hilary Clinton. A z kolei Clinton miała bardzo postępowy program i w pełni popierała prawa kobiet. Bez ściemniania, lawirowania. Ona otwarcie o tym mówiła. I być może to był powód, dla którego przegrała.
Z drugiej strony zrobiła jednak coś, co jest dziś nieocenione. Bo te wszystkie znane kobiety, które ją popierały, otwarcie zadeklarowały się jako feministki. Było to fantastyczne dla ruchów kobiecych, świadomości, postępu kobiet w USA.
I marsz na Waszyngton to pokazał?
Na ten marsz przyjeżdżały kobiety z małych miejscowości z całych Stanów. Były pierwszy raz w amerykańskiej stolicy, zjeżdżały się grupkami, po trzy, cztery osoby, przylatywały samolotami, przyjeżdżały autokarami.
Kim one były?
To były najróżniejsze kobiety. Rolniczki, bibliotekarki, gospodynie domowe, kobiety z konserwatywnych stanów. Ale było też wielu mężczyzn, którzy mówili: „Ożeniłem się z silną kobietą i bardzo się cieszę, że jest jaka jest. Chcę, żeby miała jak najlepiej i będę występować w jej obronie. Jeśli nie robiłbym tego, to jakim byłbym mężczyzną”.
W środę w Polsce też mieliśmy kolejne marsze, które znowu zgromadziły tysiące kobiet. Tylko, co z tego? Jak możemy ich energię przekierować w konkretne czyny?
Amerykanie mają to do siebie zawsze myślą do przodu. Bo nie wystarczy wyjść na ulicę. Trzeba działać. A można działać na wiele sposobów. Pierwsza rzecz, to zdanie sobie sprawy, że mamy głos i nie powinniśmy wahać się go użyć. I nie chodzi tylko o głosowanie w wyborach. Każda wyborczyni ma prawo i obowiązek korzystać z tego, że jej reprezentant, czy reprezentantka jest w parlamencie. Trzeba dzwonić, pisać, spotykać się zaznaczać: to ja panią/pana wybrałam, proszę reprezentować moje interesy. W Ameryce jest organizacja Women's March on Washington, której działaczki podjęły decyzję o inicjatywie 10 akcji na sto dni. Jedną z pierwszych akcji było dzwonienie do reprezentantek i senatorek ze swojego okręgu.
Na przykład republikańska polityczka Betsy Devos miała ogromne problemy dlatego, że dwie senatorki republikanki powiedziały, że wycofują poparcie dla niej, ponieważ o to zaapelowały ich wyborcy i wyborczynie. Dokonały zmasowanego ataku.
Rolą polityka jest wygrać kolejne wybory, więc jeśli wyborcy dadzą sygnał, że chcą konkretnych działań, to nie ma wyjścia. I ja marzę o tym, żeby tak to w Polsce zaczęło funkcjonować.
Co jeszcze?
Znowu wracając do Stanów. Kolejna akcja Hear Your Voice, która polega na tym, by się spotykać, rozmawiać, dyskutować. To nie chodzi o jakieś wielkie panele dyskusyjne. Ale o to, by spotkać się nawet w kawiarni, nauczyć prezentować swoje zdanie.
Ponadto wspierajmy lokalne organizacje, które naszym zdaniem robią dobrą robotę. 5zł, 10 zł przy większej skali to robi ogromną różnicę. I dalej, zawiązujmy swoje organizacje, albo po prostu lokalne sieci. Nawet takie bazujące na rodzinie, przyjaciołach. Jeśli będzie coś trzeba zrobić. np. zablokować jakiemuś politykowi skrzynkę smsami, wystarczy odezwać się do mamy, siostry, siostrzeńca i już jest jakaś akcja.
I najważniejsza rzecz – kandydujmy i bierzmy sprawy w swoje ręce. W Stanach jest stowarzyszenie Emily’s List motywujące kobiety do kandydowania, ma najdłuższą historie za sobą i największe sukcesy. Jest jeszcze np. She should run oraz Vote Run Lead . Te organizacje po marszach kobiet mają przeogromne zainteresowanie. I właśnie tego brakuje bardzo w Polsce. To powinno być puentą naszych działań.
Polityka odstrasza kobiety. Wciąż mamy za mało wzorców dobrych polityczek.
Magdalena Ogórek zrobiła najgorszą robotę, jaką można było zrobić… Ale na przykład Amerykanki są motywowane do tego, żeby kandydowały na jakiekolwiek stanowiska wybieralne. W poprzednią niedzielę były wybory do rad szkół. No to kandydujemy do rad szkół!
Feministki oskarża się o to, że chcą się zajmować tylko tematami kobiecymi. Dlatego nie mogą być pełnoprawnymi reprezentantkami społeczeństwa.
Nie ma czegoś takiego jak tematy kobiece, kobiety są częścią społeczeństwa. I to jego większą częścią. Dlaczego antykoncepcja miałaby być nazwana kwestią kobiecą? Przecież dotyczy tak samo kobiet, jak i mężczyzn. Bez bezpiecznych, szczęśliwych i zadowolonych kobiet nie ma społeczeństwa. Gdyby faceci rodzili dzieci, to kwestia żłobków byłaby załatwiona już dawno temu. Dlatego nie ma przebacz. Ten marsz i protest to początek, teraz pokażemy. Będziemy egzekwować nasze prawa, będziemy tworzyć sieci, organizacje i w końcu wspierać kobiety, które kandydują. I proszę mnie nie upominać, że to kompetencje się liczą a nie płeć. Tak, oczywiście, kompetencje się liczą – dlatego, jeśli kobiety są lepsze, to zastąpmy mężczyzn kobietami.