W finale polskiej ligi futbolu amerykańskiego Seahawks Gdynia pokonali Warsaw Eagles 52 do 37. Sprawdziliśmy osobiście, czy jest to gra dla "dziwnych Amerykanów", czy rzeczywiście, jak przekonują jego fani, przemyślany i wartościowy sport.
Piłka nożna, siatkówka, ewentualnie jakiś duży koncert – tak wyobrażałem sobie pierwsze zetknięcie ze Stadionem Narodowym. Zawitałem tutaj jednak po raz pierwszy na mecz polskiej ligi futbolu amerykańskiego. Brzmi to trochę jak hamburger po góralsku z oscypkiem. Więc jak smakuje ten amerykański przysmak?
Przede wszystkim podany był w na wskroś polskiej bułce, bo spotkanie odbyło się na Stadionie Narodowym. A ten jest piękny i koniec. Ale przyszedłem w końcu na mecz futbolu, i to nie takiego zwyczajnego. Bramki niby są dwie, ale zawieszone kilka metrów nad ziemią, zawodników jedenastu, ale nie ma bramkarza, a piłka mało ma wspólnego ze znaną mi futbolówką, a więcej z francuskim croissantem.
Na stadionie
Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że na miejscu spotkam w większości warszawiaków chętnych obejrzeć czerwono-biały cud architektoniczny, a nie śledzić sportowe zmagania. Nie każdy mógł załapać się na Euro, no to teraz może paradować po koronie konstrukcji. Tu fotka, tam dwie.
Nic jednak bardziej mylnego. Na miejscu zostałem wyprowadzony z błędu przez gorąco dopingującą i uważnie śledzącą rozgrywki, tłumnie zebraną na miejscu publiczność. W większości byli to jednak laicy, bo jak trafnie zaznaczył siedzący obok mnie mężczyzna: "Fajnie, tylko nie wiadomo kiedy drzeć japę".
Tylko "kicha", czy też "kaszana", trzymając się już nomenklatury stadionowej, była z biletami. Chciałoby się powiedzieć, że stadion pękał w szwach, ale na miejsce dotarło jedynie 25 tysięcy ludzi. Wykupione wszystkie dostępne miejsca. Otwarta było jednak tylko połowa sektorów. Organizator nie przewidział pół roku temu, że będzie aż tylu chętnych.
Przed wejściem na miejsce wszyscy zapobiegawczo wyposażeni zostali przez organizatorów w mały przewodnik po tej egzotycznej dla nas grze, przewodnik dla kompletnie "zielonych". Ulotka wyjaśniała skomplikowaną grę na tyle, że można było czerpać radość ze śledzenia zmagań. Na trybunach znaleźli się też jednak zapaleni kibice, którzy z werwą krzyczeli "offence" lub "defense" w zależności od formacji, której kibicowali.
Finał PLFA
Na warszawskiej trawie znalazły się dwie drużyny o niezbyt polsko-brzmiących nazwach – Seahawks Gdynia i Warsaw Eagles – w każdej po jedenastu zawodników. Ci biegali po boisku mierzonym w jardach (bożesztymój). Wszystko wyjątkowo zachodnie.
Pierwsze wrażenie? Sędziów na boisku jest aż siedmiu. Wyglądają jak trzecia drużyna otaczająca z każdej strony dwie pozostałe, zmagające się w środku. Co więcej, sędzia główny ma mikrofon i przemawia do publiczności. To się nazywa show w stylu amerykańskim.
Jak czytam w przewodniku, na boisku znajdują się dwie formacje – ofensywna, będąca w posiadaniu piłki, oraz defensywna, która piłkę stara się przejąć. Drużyna atakująca stara się przebiec wraz z piłką na drugą stronę boiska i zdobycie przyłożenia na końcowym polu przeciwnika (wbiegnięcia z piłką w punktowaną strefę). Obrońcy starają się im przeszkodzić, a najlepiej odebrać piłkę i samemu przejść do ataku. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie wiem co to futbol amerykański. Na miejscy czułem się jednak jak totalny żółtodziób.
Mecz zacięty, poziom wyrównany
Jeśli chodzi o mecz, od początku wyraźną dominację pokazywali żółci, czyli Seahawks Gdynia. Warszawska drużyna gościom z Pomorza dotrzymywała kroku, jednak wyraźnie odstawała zarówno w obronie, jak i w ataku. To Seahawks mieli więcej przechwytów, to Seahawks przeprowadzali ciekawsze akcje i koniec końców to Seahawks zdobyło więcej punktów – 52. Zaczęli mocno, od dwóch przyłożeń, chociaż w obu przypadkach nie udało im się podwyższyć. Przy stanie 12:0 warszawiacy wzięli się w garść i mecz w kolejnych minutach był wyrównany. Koniec należał jednak do gdynian. Zmaganie ostatecznie zakończyło się wynikiem 52:37.
Sport ciekawy, sport wyjątkowy
Cóż, muszę przyznać, że na mecz szedłem z dużym dystansem. Oglądać przecież miałem sport dziwny, uprawiany przez nie mniej dziwnych Amerykanów. Po pierwszym meczu futbolu amerykańskiego widzianym w pełni od pierwszej do ostatniej minuty muszę jednak zweryfikować swoje wcześniejsze przekonania. To ekscytująca i zajmująca gra. A przede wszystkim po prostu fajna.
Po pierwsze walka o przyłożenia, z pozoru przepychanka, powoduje że każda akcja to wulkan emocji, a przyłożenie to prawdziwa eskalacja głośnych okrzyków i wiwatów radości. Po drugie nie ma tutaj miejsca na nudę czy, tak dobrze znane z piłki nożnej, "flaki z olejem". Mecz nie kończy się nigdy wynikiem 0:0, a każdą akcję wieńczy zdobycie przyłożenia lub efektowne przejęcie.
Po drugie jest to sport, w którym gra drużyna, nie piłka. Co to znaczy? Futbolówka w tym sporcie ma trochę inne zadanie niż chociażby w piłce nożnej. Jest jedynie znacznikiem położenia, miejscem określającym, gdzie w danej chwili znajduje się drużyna, nie obiektem dryblingu i indywidualnych popisów. Warto chociażby zauważyć, że miejsce to zaznaczają trzy piłki – jedna, która bierze udział w grze i dwie ustawiane na liniach bocznych przez sędziów.
Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich
To natomiast dużo mówi o najistotniejszym aspekcie tej gry, jakim jest kolektywność. Futbol amerykański to najbardziej drużynowa gra jaką oglądałem. Mało jest tutaj miejsca na prywatę i brylowanie indywidualność. Każdy jest niemal tak samo ważny i każdy pracuje na jeden cel – pokonanie przeciwnika. Nawet za faule, jeśli już takie są, karana jest cała drużyna, a nie jeden zawodnik.
Na meczu miało też miejsce jedno, zaskakujące dla mnie, zachowanie zawodników. Kiedy jeden z graczy leżał kontuzjowany na boisku, wszyscy pozostali, zarówno koledzy z drużyny jak i przeciwnicy, przyklękli na kolanie. Trochę teatralnie, ale jakże honorowo. Nawet fair play jest tutaj widowiskowy.
Hamburger okazał się więc wyjątkowo zjadliwy. Pomimo że oczekiwałem dania z sieciówki, najadłem się, chociaż ze względu na poziom była to polska, nie do końca wytrawna wersja amerykańskiego przepisu. Mimo to gorąco polecam.