Edukacyjna lipa. Wypaleni wykładowcy, niedouczeni absolwenci i oszukani pracodawcy
Jerzy Szwed
23 lipca 2012, 15:18·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 23 lipca 2012, 15:18
Pracodawcy mogą się czuć oszukani, bo dyplom nie zawiera adnotacji o formie studiów. Studenci mogą się czuć oszukani, bo otrzymują za swoje pieniądze kiepski produkt. Czy zatem oszustwo edukacyjne? Rzeczywistość jest jeszcze bardziej skomplikowana. Bo duża część młodzieży świadomie idzie na układ, gdzie płaci czesne i nie musi się wysilać. Nie chce się uczyć, chce mieć dyplom!
Reklama.
Od wielu tygodni nie milkną głosy sprzeciwu wobec zmniejszonego programu historii w liceum. Podobne protesty przeciw ograniczaniu lekcji fizyki, chemii, biologii czy geografii formułują środowiska nauk przyrodniczych i technicznych. Równolegle nasila się krytyka szkół wyższych, pracodawcy negatywnie oceniają umiejętności absolwentów wyższych uczelni, padają nawet mocne słowa o oszukiwaniu chcącej się kształcić młodzieży.
Konflikt na tle finansowania pomiędzy szkołami publicznymi i niepublicznymi narasta, dodatkowo pogłębiony niżem demograficznym. Władze oraz opinia publiczna bombardowane są listami otwartymi i apelami. Można by zadać pytanie, dlaczego akurat teraz, gdy zapoczątkowana kilka lat temu reforma oświaty dociera do liceów, gdy znowelizowano prawo o szkolnictwie wyższym, fala protestów przybiera na sile. Przyczyn jak zwykle jest wiele, ale wydają się mieć wspólny mianownik: albo nie sformułowano celów reformy edukacji albo widać wyraźny rozziew pomiędzy deklarowanym celami a sposobem ich realizacji.
Edukacja jest całością
Zorganizowana edukacja trwa praktycznie przez całe życie. Zaczyna się w wieku przedszkolnym, prowadzi nas poprzez szkolnictwo podstawowe i średnie do szkół wyższych, gdzie studiuje już połowa polskiej młodzieży, ale i tam się nie kończy. Wobec zmieniających się wyzwań – nowych technologii, potrzeb społecznych, wielokrotnych zmian zatrudnienia – zmuszeni będziemy coraz częściej uzupełniać swoje kwalifikacje praktycznie przez cały okres naszej aktywności zawodowej. Na proces ten należy popatrzeć jako na całość.
W tym sensie słuszny skądinąd protest w obronie licealnej historii czy fizyki jest szczegółem, nie dotykającym istoty problemu: jak wykształcić myślącego człowieka, zdolnego do podjęcia zawodu ale i potrafiącego zmienić zawód. Umiejącego obsługiwać skomplikowane procesy technologiczne czy zarządcze, ale również stawiać nowe wyzwania i je pokonywać.
Taki całościowy sposób podejścia do edukacji wciąż jeszcze reprezentuje niewiele krajów, ale jest się od kogo uczyć. W Europie z pewnością warto spojrzeć na kraje skandynawskie. W Niemczech rządowa deklaracja o przeznaczeniu 10 proc. PKB na cały system edukacji (od przedszkola do uniwersytetu) wskazuje na próbę budowania zintegrowanego systemu. A czy my potrafimy stworzyć spójną wizję i następnie umożliwimy jej realizację?
Kreatywny nauczyciel
Podstawą dobrej edukacji, obok prawidłowego programu nauczania, jest dobry nauczyciel. I wielu takich nauczycieli mamy, jednak nie stanowią oni większości. Przeciętny nauczyciel polski ukończył kiepską uczelnię, gdzie odebrał przygotowanie pedagogiczne. Jakie? Wystarczy spojrzeć na dramatyczną sytuację w gimnazjach.
Przyswoił sobie również pewną ilość materiału ze swojej specjalności, jednak nie zetknął się z pracą twórczą, z rozwijaniem dyscypliny, której osiągnięcia będzie przekazywał uczniom.
Jak uczyć kreatywności, gdy się z nią wcześniej nie miało do czynienia? Co zrobić, by wzorem Finlandii nauczyciele rekrutowali się z grona najlepszych absolwentów, kończących wiodące uniwersytety? Jaki jest sens utrzymywania wyższych szkół pedagogicznych – teraz dumnie zwanych uniwersytetami pedagogicznymi – w miastach, gdzie funkcjonują mocne uniwersytety z wystarczającą infrastrukturą, by kształcić również nauczycieli.
Profesorze – wracaj!
Nauczyciele to również kadra akademicka. Pracująca w 460 szkołach wyższych, w tym 330 instytucjach niepublicznych, powstałych w większości w ostatnich 20 latach, w oparciu o kadrę uczelni publicznych. Wieloetatowość z tym związana – masowe zjawisko ostatnich lat – z pewnością pomogło wykształcić miliony studentów, lecz koszty tego procesu są bardzo wysokie.
Po pierwsze: niska jakość wykształcenia. Codzienne zjawisko to profesor wpadający jedynie na swoje zajęcia, a czasem tylko je „firmujący”, bo zastępuje go młodszy kolega. Praktycznie żaden kontakt ze studentem, unikanie metod rozwijających myślenie, bo są one czasochłonne, często wymagają dodatkowej pracy po godzinach zajęć. I drugi skutek negatywny: wypalenie zawodowe. Ile czasu zostaje na rozwój naukowy, na poszerzanie swoich umiejętności, na kontakt z młodymi pracownikami?
Wprowadzone ostatnio ograniczenie wieloetatowości (wymagana zgoda rektora na drugie zatrudnienie) jest znaczącym krokiem naprzód, ale wciąż nie gwarantuje normalnej sytuacji, w której nauczyciel akademicki byłby obecny w swojej uczelni, prowadząc badania naukowe, dbając o młodszych współpracowników i studentów.
Dlaczego tolerujemy takie połowiczne rozwiązanie? Przede wszystkim z braku rekompensaty finansowej. Zdecydowana większość nauczycieli akademickich podjęła się dodatkowej pracy nie z zamiłowania do wykładów, lecz by podreperować swój budżet. Obawiam się, że obecna sytuacja szybko się nie zmieni. Pozostaje zapamiętać, że status materialny nauczycieli wszystkich szczebli przekłada się wprost na atrakcyjność zawodu, a co za tym idzie, na pozytywną selekcję. Zadbać o dobrych nauczycieli to zadbać o naszą młodzież. Kraje sukcesu edukacyjnego doskonale o tym wiedzą.
Nie likwidujmy liceum ogólnokształcącego
Burza wokół ograniczenia lekcji historii w liceum jest symboliczna. Ja, fizyk popieram ten protest. Nie zgadzam się również na ograniczanie fizyki, biologii czy chemii. Ale proponuję spojrzeć na zagadnienie szerzej. Specjalizacja w kierunku humanistycznym lub przyrodniczym powinna być możliwa dla młodzieży szczególnie uzdolnionej i zdeterminowanej co do swojej przyszłości. Ale nie może być wymuszana na wszystkich, a to proponuje nowy program liceum, nie oferując nic pośrodku.
Oznacza on właściwie likwidację liceum ogólnokształcącego. Jak to pogodzić z deklaracją Ministerstwa Edukacji Narodowej o potrzebie „wyposażenie absolwenta w wiedzę ogólną, stanowiącą podstawę wykształcenia średniego"? Przecież większość młodzieży w wielu 15-16 lat nie ma sprecyzowanych planów na swoje długie życie zawodowe, w którym prawdopodobnie będzie zmuszona wielokrotnie zmieniać profesję. Dlatego utworzenie ścieżki ogólnokształcącej w liceum (obok dwóch obecnie proponowanych) uważam za konieczność, za naturalną konsekwencję strategicznych planów naszej edukacji. Na szczęście jest na to jeszcze czas.
Kto kogo oszukuje?
Jakiekolwiek uogólnienia odnośnie jakości kształcenia na poziomie wyższym są nie na miejscu. Odległość pomiędzy najlepszymi i najsłabszymi szkołami jest kosmiczna. Istnieją bardzo dobre kierunki studiów, i jest ich całkiem sporo, kształcące absolwentów na najwyższym poziomie, świadczą o tym zwycięstwa studentów w światowych konkursach czy sukcesy młodych absolwentów zatrudnianych za granicą. Ale są też szkoły, niestety jest ich również bardzo dużo, w których kwitnie edukacyjna fikcja.
Szczytowym przykładem, jaki pamiętam, są zajęcia z informatyki, kurs 60-godzinny, odrabiany w ciągu jednej niedzieli. Zjawiskiem bardzo niepokojącym są studia niestacjonarne. Zwykle zajęcia odbywają się po 8-10 godzin w co drugą sobotę i niedzielę. Prawie połowa spośród 1,8 mln studentów wybrała tę formę studiowania, skala niespotykana w innych krajach!
Śmiem twierdzić, że właśnie ze studiów niestacjonarnych rekrutuje się najwięcej niedouczonych absolwentów. I nie ma większej różnicy, czy kończą szkołę publiczną czy niepubliczną, po prostu taka skondensowana forma wtłaczania wiedzy nie ma szans w porównaniu z regularnymi studiami. Wszyscy jednak przymykają oczy, bo jest to podstawowy dochód dla szkół niepublicznych i znaczący, dodatkowy zastrzyk dla szkół publicznych.
Pracodawcy mogą się czuć oszukani, bo dyplom nie zawiera adnotacji o formie studiów. Studenci mogą się czuć oszukani, bo otrzymują za swoje pieniądze kiepski produkt. Czy zatem oszustwo edukacyjne? Rzeczywistość jest jeszcze bardziej skomplikowana. Bo duża część młodzieży świadomie idzie na układ, gdzie płaci czesne i nie musi się wysilać. Nie chce się uczyć, chce mieć dyplom! Słowem, może i oszustwo, ale przede wszystkim edukacyjna lipa.
Absolwent czyli kto?
Maturzysta świetnie przygotowany do podjęcia studiów. Absolwent uczelni podejmujący bez trudu pracę w wyuczonym zawodzie ku zadowoleniu szefa. Brzmi pięknie, prawda? Niestety czysta utopia.
Większość młodzieży, podejmującej studia, do ostatniej chwili nie wie co wybrać, decyzje często są przypadkowe (znam osobiście osobę, która szła składać papiery na prawo, spotkała jednak kolegów i poszła z nimi na chemię). Dlatego tak ważne dla zdecydowanej większości uczniów jest wykształcenie ogólne. Oczywiście należy zadbać o najzdolniejszych, im trzeba udostępnić specjalne, indywidualne ścieżki. A co z tymi którzy nie planują studiowania? Naprawa szkolnictwa zawodowego to jeszcze jeden obszerny temat.
W przypadku studentów dylemat: jak uczyć, ma jeszcze inny wymiar. Bo dla większości jest to ostatni etap nauki. Z jednej strony chciałoby się mieć wyuczony zawód, o to upominają się pracodawcy, z drugiej strony zmiana zawodu, bardzo prawdopodobna i często radykalna, wymaga szerokich horyzontów i umiejętności samokształcenia. I wreszcie, szkoła wyższa to nie tylko kwestia zawodu, to również, jeśli nie przede wszystkim, rozwój osobowości.
Jak to pogodzić? Niełatwo. W niektórych krajach podział ten tworzy się poprzez wyraźny rozdział wykształcenia uniwersyteckiego i zawodowego w różnych typach szkół. Myślę, że istnienie szkół czysto zawodowych na poziomie licencjatu jest w pełni uzasadnione. Jednak studia magisterskie, i to zarówno humanistyczne, przyrodnicze jak i techniczne, powinny zachować harmonijną równowagę pomiędzy wykształceniem ogólnym i zawodowym. Pomoc praktyków życia gospodarczego z pewnością się przyda, podobnie jak udział instytutów naukowych, zwłaszcza w kształceniu na wyższych stopniach, bo nie jest łatwo skonstruować takie programy. Obecny pośpiech, narzucony uczelniom przez władze przy budowaniu Krajowych Ram Kwalifikacji, z pewnością nie sprzyja efektom. Zamiast przemyślanych rozwiązań powstają mechaniczne przeróbki starych programów w nowej terminologii.
Pora na jakość
Jakość nauczania w szkołach wyższych jest premiowana w minimalnym stopniu. Zasadnicze źródło finansowania uczelni publicznych, jakim jest dotacja budżetowa, nie uwzględnia w swych kryteriach jakości. Co gorsza, uczelnie inwestujące w jakość, utrzymując bogate biblioteki czy pracownie dydaktyczne, czynią to de facto kosztem pensji swoich pracowników.
Na poziomie indywidualnym zdarzają się nagrody dla najlepszych dydaktyków, ale i tak podstawowym kryterium oceny pracownika są jego osiągnięcia naukowe, tak więc wysoka jakość nauczania jest raczej kwestią dobrej woli, kultury osobistej, czasem pasji. To stanowczo za mało. W konsekwencji słyszymy utyskiwania pracodawców i coraz częściej samych absolwentów.
Jak temu zaradzić? Po prostu systematycznie premiować jakość nauczania, podobnie jak premiuje się jakość badań naukowych. Nie mam tu na myśli jednostkowych akcji, jak konkursy z funduszy unijnych, które oczywiście również przynoszą efekty. Chodzi o wprowadzenie kryterium jakości do głównego strumienia finansowania edukacji wyższej. Nie jest to łatwe, bo wypracowanie metod oceny jakości jest trudnym zagadnieniem. Obecnie stosowane metody Polskiej Komisji Akredytacyjnej typu „spełnia – nie spełnia” nie na wiele się przydadzą, podobnie jak wszelkiego rodzaju rankingi, będące mieszanką kryteriów ilościowych i opinii.
Istnieje potrzeba obiektywnej oceny efektów kształcenia. W nauce jakość mierzy się publikacjami naukowymi, patentami czy uzyskanymi w konkursach grantami. A jak zmierzyć efekty w edukacji? Narzędzie, które może przyjść z pomocą właśnie powstaje za granicą, z inicjatywy OECD. W analogii do programu PISA, oceniającego poziom umiejętności uczniów szkół średnich w skali międzynarodowej, powstaje program na poziomie szkół wyższych, badający kompetencje i wiedzę studentów. W opinii autorów służyć ma on studentom, pracodawcom oraz władzom (policymakers) do oceny poszczególnych uczelni. Tego właśnie szukamy.
Kuriozalnym wydaje się fakt, że Polska, członek OECD, nie uczestniczy w tych pracach. Uważam, że powinniśmy się włączyć we współpracę nawet na obecnym etapie, aby efekt końcowy spełniał nasze potrzeby. Mając narzędzie do oceny jakości, będziemy mogli wprząc go w system finansowania edukacji wyższej. Wtedy też będziemy mogli przyjrzeć się obiektywnie studiom stacjonarnym i niestacjonarnym a także uczelniom publicznym i niepublicznym. I podjąć decyzje odnośnie finansowania. A przy okazji dowiemy się również, jak wypadamy w skali międzynarodowej. Czy rzeczywiście nasze najlepsze uczelnie są dopiero w piątej setce, jak pokazują światowe rankingi naukowe? Gotów jestem się założyć, że wyżej!
Czy mamy plan?
W Polsce edukacją zajmują się dwa odrębne ministerstwa, Ministerstwo Edukacji Narodowej i Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, częściowo również resorty odpowiedzialne z kulturę, sprawy wewnętrzne, obronność i zdrowie. Szkoły pozostają pod kuratelą samorządów. Czy wzorem krajów rozwiniętych edukacja ma wspólną strategię?
Obecna dyskusja o programach licealnych czy o jakości naszych absolwentów dowodzi, że nie stworzyliśmy spójnej polityki. Szkolnictwo wyższe dopracowało się wprawdzie nowelizacji ustaw, ale brak w nich strategicznych celów i sposobów ich realizacji. Ustawy są zbiorem dobrych (ograniczenie wieloetatowości) ale i niefortunnych pomysłów (opłaty za drugi kierunek studiów, źle określone krajowe ośrodki wiodące), a rozporządzenia często przeczą zamysłom ustaw. Przygotowane na zamówienie MNiSW oraz Konferencje Rektorów dwie różne strategie rozwoju zostały stworzone już po zakończeniu prac nad ustawami i nieuzgodnione leżą w szufladzie.
Czy obecna dyskusja jest na tyle intensywna, że będzie fermentem zmian? Mam nadzieję, że tak. Najwyższy czas na stworzenie spójnej strategii polskiej edukacji oraz mechanizmów pozwalających ją realizować.