Dzisiejszy "Puls Biznesu" publikuje listę 428 polityków Platformy Obywatelskiej, którzy znaleźli pracę w państwowych firmach. Byli ministrowie, posłowie czy szefowie lokalnych struktur zarobili na państwowych posadach 200 milionów złotych. A "Lista wstydu PO" to tylko wierzchołek góry lodowej. O przygotowywaniu listy i partyjniactwie w państwowych spółkach rozmawiamy z Dawidem Tokarzem, dziennikarzem "PB" i autorem listy.
Kilka tygodni. Pewnie trwałoby to dłużej, ale dzięki pracom nad podobną listą złożoną z działaczy PSL-u, miałem już pewne know-how.
Na czym więc polegała ta metodologia? Najpierw sprawdzał pan poszczególne firmy czy nazwiska?
Było i tak, i tak. Sprawdzałem m.in. strony lokalnych struktur PO, na których zwykle podany jest skład kierownictwa w danym regionie. Później te nazwiska wpisywałem w programie internetowym, umożliwiającym wgląd do Krajowego Rejestru Sądowego, gdzie są informacje na temat zarządów i rad nadzorczych spółek. Następnie trzeba było oczywiście weryfikować, czy nazwisko z kierownictwa partii i nazwisko z kierownictwa spółki, to ta sama osoba. W niektórych przypadkach dla pewności musiałem dzwonić do samych zainteresowanych.
Korzystałem też z ogólnie dostępnych danych: forów internetowych czy artykułów, w których „PB” i inne media opisywały jak działacze PO opanowali poszczególne spółki czy agencje. W każdym przypadku trzeba było jeszcze zaktualizować te informacje, bo niektóre artykuły pochodziły sprzed kilku miesięcy lub nawet lat.
Które z nazwisk z tej listy zasługują na szczególną uwagę?
Nie skupiliśmy się na poszczególnych osobach z prostego powodu: nie mogliśmy drobiazgowo zająć się wszystkimi, a gdybyśmy wybrali kilka, padłyby pytania "dlaczego akurat oni?". Z naszych prac wynika jednak, że z tym zjawiskiem łączą się pewne schematy. Na przykład działacze PO, ich rodziny czy znajomi często nie zostają od razu dyrektorem instytucji czy prezesem spółki, ale p.o. prezesa czy dyrektora. Takie rozwiązanie pozwala bowiem na uniknięcie otwartych konkursów.
A i te konkursy to fikcja. Warunki ustawiane są pod partyjnych faworytów, a jeśli ktoś nie dopilnuje, by dany działacz PO spełniał warunki, konkurs jest unieważniany i ogłasza się nowy. Taki, w którym „swój człowiek” już spełnia wszelkie wymogi. Przy czym proceder jest bardzo rozległy. Dotyczy agencji wojskowych i rolnych wraz z podległymi im firmami, spółek Skarbu Państwa i tych podlegających samorządom wojewódzkim.
Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że ta lista nie jest pełna i moglibyśmy ją jeszcze wydłużać. Zakończyliśmy po osiągnięciu kwoty 200 mln zł, jaką zarobili wymienieni przez nas nominaci PO.
No właśnie, skąd te 200 milionów?
Musiałem oszacować zarobki każdej osoby, która pojawiła się na naszej liście. To bywało kłopotliwe, bo nie każdy jest radnym czy posłem, który musi ujawniać dochody w oświadczeniu majątkowym. W takich wypadkach staraliśmy się zebrać informacje bezpośrednio w spółkach czy instytucjach.
Jakie osoby są na tej liście?
Różne. Zapewne niewielka część osób stanowiska rzeczywiście zawdzięcza wysokim kompetencjom. To oni właśnie jednak powinni mieć największe pretensje do PO. Skala upartyjnienia firm i instytucji, na które wpływ ma rządząca partia jest bowiem tak ogromna, że nikt nie uwierzy, że wybierając ludzi do władz spółek czy agencji stosowany jest klucz kompetencji. Przykra prawda jest taka, że posady dla zdecydowanej większości ludzi z listy, choć często zdobywane w „konkursach”, to nic innego jak polityczne synekury.
Tworzenie specjalnych stanowisk, poszerzanie zarządów i rad nadzorczych firm, ustawianie konkursów to norma. Jak i to, że na państwowym garnuszku sprawdzają się ludzie z prawomocnymi wyrokami, skompromitowani na poprzednich stanowiskach i wykazujący się totalnym brakiem kompetencji czy wykształcenia. Ta lista pokazuje, jak daleko rzeczywistość rozminęła się z zapewnieniami premiera Donalda Tuska, który obiecywał, że skończy z politycznym procederem zawłaszczania spółek i agencji państwowych. Zapewnienia z 2007 r. po prostu nie zostały spełnione. Po PSL-u nikt nie spodziewał się zmiany. Z Platformą było inaczej.
Politycy mają jakiś utarty schemat w obsadzaniu firm kolegami z partii?
Radni gminni i powiatowi nie mogą zasiadać we władzach spółek, które należą do gmin lub powiatów, więc znajdują zatrudnienie w spółkach należących do województw lub do skarbu państwa. Analogicznie jest z radnymi sejmików wojewódzkich, którzy znajdują pracę w firmach należących do gmin lub powiatów. Prawo jest więc przestrzegane, ale chyba nie o to chodziło. Warto przy tym wspomnieć, że w ogóle nie badaliśmy spółek gminnych i powiatowych, wtedy ta lista byłaby pewnie dwukrotnie dłuższa.
Jaka jest rola najważniejszych polityków w tym procesie?
W spółkach skarbu państwa są dziesiątki osób, które dostały się tam dzięki Aleksandrowi Gradowi i jego zastępcy Adamowi Leszkiewiczowi. Podobnie w ministerstwie środowiska za czasów Macieja Nowickiego i Andrzeja Kraszewskiego. Choć w resorcie rolnictwa rządzi PSL, to od 2007 roku wiceministrem jest Kazimierz Plocke, który dba o PO. W spółkach grupy PKP jest sporo ludzi z okolic Łodzi, skąd pochodzi Cezary Grabarczyk, były minister infrastruktury.
Nowy minister skarbu, Mikołaj Budzanowski, ma wystarczającą siłę przebicia by oczyścić państwowe spółki z ludzi, których upchnęli tam ministrowie, którzy z premierem pracują znacznie dłużej niż on?
Widać, że coś zaczyna się w tej kwestii dziać. Z naszych informacji wynika, że to jedno z zadań jakie postawiono przed Mikołajem Budzanowskim. To samo zresztą premier nieśmiało sugerował publicznie. Jednak skala zjawiska jest tak duża, że nawet jak coś robi, nawet jak usunie kogoś z jednej spółki, to on ma jeszcze posadę w kolejnej albo i dwóch.
Pozostaje więc pytanie, czy to usunięcie z jednej firmy, to było zagranie pod publiczkę. A może rzeczywiście Budzanowski jest za słaby. Jest też możliwe, że po prostu nie jest w stanie poradzić sobie ze skalą tego zadania. Wydaje mi się, że najlepszym wyjściem z sytuacji byłaby zmiana prawa, która ukróciłaby praktyki zatrudniania znajomych w państwowych firmach. Zamiast usuwać poszczególnych działaczy partyjnych, powinno się tak zmienić prawo, by rozwiązać problem raz na zawsze. W tej sprawie trudno być jednak optymistą