
Wydzielenie określonej puli miejsc na uczelniach publicznych dla młodzieży pochodzącej z obszarów społecznie wykluczonych powinno być jednym z wielu ogniw wyrównywania szans społecznych.
Studia dla bogatych z dużych miast
Skąd jednak w ogóle pomysł, że obecnie młodzi ludzie z uboższych rodzin i mniejszych miejscowości mają utrudniony dostęp do bezpłatnej, publicznej edukacji wyższej? Otóż bez trudu można odnaleźć dane, które potwierdzają tę tezę. Dwa lata temu “Przegląd” przytaczał badania, z których wynika, że studenci z najbiedniejszych rodzin stanowią zaledwie 2 proc. na studiach bezpłatnych. Niewielu jest też takich, których rodzice mieli podstawowe wykształcenie: prof. Ireneusz Białecki z ISNS UW, wyliczył, że np. na Wydziale Zarządzania UW tylko co piąty student pochodzi z takiej rodziny – donosił “Przegląd”.
– To ideologiczny nonsens z czasów PRL, kiedy państwo pozorowało troskę o najuboższych – mówi o pomyśle “Trybuny” Ryszard Terlecki, zastępca przewodniczącego sejmowej podkomisji ds. nauki i szkolnictwa wyższego z ramienia PiS. On również jest przekonany, że szanse edukacyjne trzeba wyrównywać, ale w inny sposób. – Lepszym narzędziem jest mądra polityka stypendialna, a nie sztuczne mechanizmy promujące pochodzenie – ocenia Terlecki.
Nigdy nie byłam w teatrze, z internetu korzystałam w kawiarence, kiedy bywałam na mieście. Nigdy nie miałam korepetycji. (...) Nie zostawałam w szkole na dodatkowe zajęcia, bo zaraz po lekcjach miałam autobus do domu, następny był wieczorem.
Na inny z paradoksów pozytywnej dyskryminacji na studiach zwraca uwagę Karol, student politologii na UW, który sam pochodzi z małej miejscowości. – Ktoś z biednej rodziny czy małej miejscowości, kto skorzystałby na punktach za pochodzenie, byłby poszkodowany, bo mogłaby się ciągnąć za nim opinia tego, który studiowania nie zawdzięcza talentowi i pracowitości, ale właśnie punktom – zauważa. – Jeśli chcesz studiować, to dasz radę, niezależnie skąd jesteś – mówi.
Być może słowa Karola o tym, że chcieć to móc są prawdziwe, ale nie wyczerpują problemu, bo niewątpliwym faktem jest, że system edukacji w Polsce nie daje równych szans. Przytaczane dane świadczą o tym, że osobom z obszarów społecznie wykluczonych jest po prostu znacznie trudniej zdobyć wykształcenie. Katarzyna Hall, była minister edukacji i blogerka naTemat twierdzi jednak, że próba wyrównywania różnic środowiskowych za pomocą punktów za pochodzenie to musztarda po obiedzie.
W mojej ocenie wyrównywanie szans dzieci z różnych środowisk musi zaczynać się już na etapie edukacji przedszkolnej, szkoły podstawowej i gimnazjum. To wtedy trzeba rozbudzić w przyszłych studentach aspiracje edukacyjne. Służyć temu celowi ma m.in. system doradztwa edukacyjno-zawodowego w szkołach gimnazjalnych.
Z opinią Katarzyny Hall zgadza się Dorota Obidniak. Ekspertka podkreśla, że gdyby system edukacji w Polsce działał bez zarzutów, to żadne punkty nie byłyby potrzebne. – Dyskusja o punktach za pochodzenie udowadnia tylko, że na wcześniejszych etapach dzieci i młodzież nie otrzymują odpowiedniego wsparcia. Ten problem wywołuje chęć sięgnięcia po łatwe rozwiązania ale niestety, nie tędy droga – mówi Obidniak.