Trzy lata temu na Krakowskim Przedmieściu zaciekle bronił krzyża, w sobotę ramię w ramię z Januszem Palikotem fetował uczestników Parady Równości. Dla prawicy to dowód, że Andrzej Hadacz był prowokatorem pracującym na zlecenie przeciwników PiS. – Andrzejek był mistrzem w kompromitowaniu wszelkich naszych działań, idealnie wpisywał się w stereotyp oszołoma – mówi Samuel Pereira.
– Tusk albo Komorowski - kula w łeb. Nienawidzę ich! – krzyczał Andrzej Hadacz przed trzema laty, gdy był jednym z najbardziej rozpoznawalnych obrońców krzyża z Krakowskiego Przedmieścia. Jego krewkie wystąpienia tuż przed wyborami w roku 2011 chętnie więc wykorzystali autorzy słynnego spotu, na koniec którego pytano: "Oni pójdą na wybory. A Ty?". Zdaniem wielu, to był punkt zwrotny ostatniej kampanii, kiedy to emitowany zaledwie kilkadziesiąt godzin spot pogrzebał wygraną Prawa i Sprawiedliwości.
Obrońca krzyża stał się obrońcą homoseksualistów?
Już wówczas prawica przekonywała, że to wszystko efekt manipulacji. Dziś tamte emocje wracają, bo wrócił i Andrzej Hadacz. W minioną sobotę słynny obrońca krzyża pojawił się niespodziewanie na... Paradzie Równości. Stanął tuż obok Janusza Palikota i Ryszarda Kalisza, a nawet przemówił do zebranych na ulicach Warszawy gejów i lesbijek. Brzmiał jednak zupełnie inaczej niż przed laty. – Koniec z dyskryminacją! I będę to mówił każdego dziesiątego na Krakowskim Przedmieściu, że wy jesteście całkiem przyzwoici! I żałuję, że nie ma tutaj ze mną żadnego biskupa ani księdza – przekonywał.
Cud? Niespodziewana ewolucja poglądów? Zdaniem prawicy, tylko i wyłącznie dowód na manipulację, której dopuścili się przeciwnicy PiS podczas walki o krzyż na Krakowskim Przedmieściu. "Ukryta opcja gejowska pod Krzyżem?" - pisze portal Fronda.pl. Prawicowi publicyści przekonują, że potwierdzają się przypuszczenia, iż Hadacz był prowokatorem na usługach Janusza Palikota i Ryszarda Kalisza.
– Jego zachowanie od początku dawało do myślenia. Jest jeszcze kilka innych takich osób, tylko co można zrobić bez dowodu? Wyrzucić, rzucić oskarżenie? Mówiąc brutalnie trudno odróżnić opłacanego "kretyna" od szczerego kretyna – przyznaje w rozmowie z naTemat Samuel Pereira, który po katastrofie smoleńskiej był jednym z liderów ruchu Solidarni 2010. Bo dziś niewielu pamięta, że to właśnie Ewa Stankiewicz i jej przyjaciele zainicjowali obronę krzyża. Większości Polaków w pamięć zapadły bardziej "kolorowe" postacie tamtych wydarzeń.
Pereira przyznaje, że Solidarni 2010 już wówczas obawiali się ludzi takich, jak Hadacz. – Andrzejek był mistrzem w kompromitowaniu wszelkich naszych działań, dlatego nigdy go nie chcieliśmy w stowarzyszeniu i sam w pewnym momencie się "odsunął". Znany z wchodzenia zawsze i wszędzie przed kamerę oraz umawiania się z dziennikarzami na smakowite "setki" idealnie wpisywał się w stereotyp oszołoma z Krakowskiego Przedmieścia. Z pełną premedytacją na tym budował swoją "markę" (przy okazji przyprawiając "gębę" prawicy), aż trafił na spot PO, gdzie pojawia się dwukrotnie - wspomina publicysta.
Ruch Palikota: Nie znamy go
Udziałowi Ruchu Palikota w "spisku" stanowczo zaprzecza tymczasem poseł Andrzej Rozenek. – Absolutnie dementuję te oskarżenia. Nie znam tego człowieka, w ogóle nikt go w naszym środowisku nie zna. Jeżeli to naprawdę ta sama osoba, być może po prostu zmienił tak bardzo poglądy – wyjaśnia rzecznik Ruchu Palikota. I zapewnia, że nigdy nie podstawiali "tego typu osób".
Cała afera wokół obecności Andrzeja Hadacza na Paradzie Równości rozpętała się, gdy fotoreporter Jakub Szymczuk opublikował na Facebooku zdjęcie, na którym znany wszystkim obrońca krzyża stoi tuż obok samego Janusza Palikota. Poseł Rozenek zaprzecza jednak, by Hadacz pojawił się tam na zaproszenie lidera jego ugrupowania. – Do Janusza Palikota można podejść bardzo łatwo. Na Paradzie Równości naprawdę każdy mógł zrobić sobie z nim zdjęcie ≠ tłumaczy.
Politycy są zdolni do manipulacji, ale... czy to się mogło opłacać?
Wielu powie, że rzecznik Ruchu Palikota nic innego powiedzieć nie mógł. Zdaniem politologa dr. Wojciecha Jabłońskiego, o wiele więcej pożytku autorom rzekomej prowokacji przyniosłoby jednak przyznanie się do niej. Ekspert nie ma też wątpliwości, że do tego typu manipulacji polscy politycy są dziś zdolni.
– Oczywiście, że partie są zdolne do tego, by posunąć się do takich manipulacji. Żeby uzyskać odpowiedni efekt propagandowy, autorzy takiej prowokacji powinni byli przyznać się do niej zaraz po zakończeniu sprawy krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Bo wtedy efekt byłby piorunujący. Przekaz wyglądałby bowiem tak, że środowisko niby twarde ideologicznie z łatwością można rozwalić od wewnątrz. Natomiast jeśli tego obrońcę krzyża widzimy trzy lata po całej tej sprawie na zupełnie innej demonstracji, to propagandowo jest to bardzo wątpliwy pomysł - stwierdza.
W ocenie specjalisty ds. marketingu politycznego, jeżeli lewica naprawdę stała za działaniami Andrzeja Hadacza, popełniła więc błąd nie ujawniając tego na pierwszym wielkim wiecu podczas kampanii wyborczej.
Wojciech Jabłoński ma też spore wątpliwości, czy kompromitujące konserwatystów zachowanie Andrzeja Hadacza mogło mieć tak wielkie znaczenie dla wyników ostatnich wyborów, jak twierdzi prawica.
– To nie miało wówczas tak piorunującego znaczenia. On nie był tak rozpoznawalny dla większości wyborców. Mówimy tutaj o chwilowych bohaterach, o których niemal z dnia na dzień opinia publiczna łatwo zapomina. Wydaje mi się więc, że tego typu ocena jest sporą przesadą i szukaniem za wszelką cenę, by uzasadnić swą przegraną – stwierdza politolog.
Pan Andrzej wyrządził masę szkód w kwestii tego, co miało miejsce pod krzyżem, ale także przyczynił się do odsunięcia PiSu od władzy. Jest bowiem jedną z istotniejszych postaci spotu Platformy "Oni pójdą na wybory, a Ty?", który zdaniem ekspertów przyczynił się przed wyborami do zaostrzenia nastrojów antyPiSowskich
CZYTAJ WIĘCEJ