Zrobiłeś już draft i research na dziś? W korporacjach angielskiego więcej niż polskiego
Michał Mańkowski
26 marca 2012, 13:25·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 26 marca 2012, 13:25
Andrzej Blikle pisze na swoim blogu o "źle performujących sejlsforach". Sfokusowałem się na tym temacie i zrobiłem w necie mały research. "Sejlsforzy" pracują zazwyczaj w korporacjach, gdzie nie zatrudnia ich dział kadr, ale human resources. Okazuje się, że ten językowy galimatias nie jest niczym nietypowym. Polacy z języków obcych zapożyczają coraz więcej. W polskim biznesie liczba angielskich określeń często przewyższa już polską. - To znaczne ułatwienie pracy. Szukanie polskich odpowiedników jest po prostu stratą czasu - mówi Janusz Jankowiak, ekonomista z Polskiej Rady Biznesu.
Reklama.
Niektóre nazwy zawodów, funkcji czy pozycji nie mają nawet polskich odpowiedników. Wystarczy przejrzeć pierwsze z brzegu oferty pracy, bo kim dokładnie jest Key Account Manager, Community Manager i Supervisor. A jeżeli ojczyste odpowiedniki istnieją, to się ich nie stosuje, bo przecież lepiej pracować, jako Product Manager, a nie przedstawiciel handlowy. Brzmi lepiej? Pewnie.
- Wynika to z tego, że dalej istnieje smutne przeświadczenie, że język polski nie nadąża i jest zbyt prowincjonalny - mówi profesor Jerzy Bralczyk.
Nie zawsze, ale często na siłę wciskamy zagraniczne półsłówka, mimo że istnieją ich całkiem dobre polskie odpowiedniki. Język nie powinien być przeładowany neologizmami, tam, gdzie nie są one potrzebne. Problem zauważa już nawet człowiek z branży. Andrzej Blikle, informatyk i biznesmen, ale jednocześnie członek Rady Języka Polskiego.
- Przecież zamiast powiedzieć: "nasze sejlsforsy źle performują, bo nie są sfokusowane na masmarkecie" można powiedzieć, że "nasi sprzedawcy osiągają złe wyniki, bo nie skupiają się na rynku masowym" - pisze na swoim blogu.
Jeden język, łatwiejsza praca
W biznesie wynika to w dużej mierze z tego, że powstaje coraz więcej spółek-córek. Międzynarodowe korporacje - często anglojęzyczne - przenoszą swoje sprawdzone wzorce na inne rynki. Stąd te wszystkie zagraniczne odpowiedniki, które naturalnie można by "przechrzcić" na polski, ale z punktu widzenia polityki firmy to średnio atrakcyjne rozwiązanie. Gigantom zależy zwłaszcza na spójnej strukturze. - Stosując takie anglicyzmy w korporacjach tworzy się poczucie uczestnictwa w komunikacji globalnej, że można porozumieć się z innymi gałęziami tej samej firmy na całym świecie - potwierdza Jerzy Bralczyk.
Stosowanie zagranicznych odpowiedników ma służyć ułatwieniu i usprawnieniu pracy. - Angielskie terminy są ogólnie zrozumiałe w zarządach spółek. Szukanie ich polskich odpowiedników tylko dlatego, żeby je zastąpić to strata czasu - mówi Janusz Jankowiak, ekonomista i członek Polskiej Rady Biznesu. I zaznacza, że chodzi w tym tylko o praktyczność: - To pewien praktyczny skrót w pracy i nie ma to nic wspólnego z lekceważeniem kultury języka polskiego. Posługujemy się zapożyczeniami wśród ludzi, którzy je rozumieją, a nie wśród tych, którzy nie mają o nich pojęcia - dodaje Jankowiak.
Bileter? Nie. Usher? Tak
Niektóre firmy posuwają się jeszcze dalej i prawie całkowicie rezygnują z polskiej terminologii. Jedna z największych sieci kinowych już na samym początku zaznacza, że do pracy nie szuka bileterów tylko… usherów. A właściwie to "uszerów". Według firmy klienci biletów nie kupują w kasach, tylko boksach. Pop corn? Pewnie, ale nie w barze, a w "concession". Jedna z pracownic żali się na forum dotyczacym języka, że angielskie odpowiedniki przyjęły się w środowisku pracowników tak bardzo, że odmienia się je nawet według polskich zasad np. "jestem dziś na usheringu".
Język angielski jest wygodny i trafny. Często sam łapię się na tym, że obcy odpowiednik przychodzi mi do głowy dużo szybciej niż polski. W takiej firmie wszyscy się rozumieją, ale czy naprawdę koniecznie trzeba "sporządzać draft, przedstawiać outline, kontaktować się z advisorem czy przeforwardować maila"?
Po angielsku brzmi mądrzej
Zapożyczamy jednak jeszcze z wielu innych - niekoniecznie biznesowych - powodów. - Robimy to dlatego, że angielskie określenia są wygodne i po prostu bardzo dobrze pasują do swoich desygnatów - mówi profesor Bralczyk. Szukanie polskich określeń czasami wymagałoby niepotrzebnej inwencji. Nie bez znaczenia jest też ludzki snobizm. Polacy po kilku miesiącach wracają zza granicy i co drugie słowo wtrącają już po angielsku.
- Ludzie myślą, że jeżeli posługują się językiem obcym to mają coś ciekawszego do powiedzenia - wyjaśnia językoznawca. Polacy nie tylko zapożyczają, ale dodatkowo spolszczają, dlatego, jak mówi Jerzy Bralczyk - To raczej zabieranie, bo przecież nigdy tego nie oddamy.
Proces zapożyczania nie jest jednak niczym niesamowicie nowym. Teraz po prostu nabiera na sile. Wiele słów, które teraz z powodzeniem funkcjonują w języku polskim, wiele lat wcześniej traktowano właśnie, jako zapożyczenie. Bo kto z nas zwraca uwagę, że mecz to z angielskiego match?
Nie tylko my pożyczamy
Nie jesteśmy jednak tak "biedni", żeby ciągle pożyczać. Profesor Bralczyk zaznacza, że warto pamiętać o tym iż wcześniej nie tylko my, ale i inne kraje np. Wielka Brytania czy Francja zapożyczały z łaciny. - Teraz wszyscy jesteśmy spadkobiercami tej kultury. Słowa, które przychodzą do nas z języka angielskiego, nawet korporacja, to również zapożyczenie z łaciny - mówi.
Wszyscy skupiają się na tym, że do języka polskiego przenika coraz więcej obcych wyrazów. A wbrew pozorom nie to powinno być problemem. - Ja osobiście nie widzę w tym nic złego. Gorsze jest to, że słów nikt nie chce pożyczać od nas - kończy profesor Jerzy Bralczyk.
Stosując takie anglicyzmy w korporacjach tworzy się poczucie uczestnictwa w komunikacji globalnej, że można porozumieć się z innymi gałęziami tej samej firmy na całym świecie.
Janusz Jankowiak
członek Polskiej Rady Biznesu
To pewien praktyczny skrót w pracy i nie ma to nic wspólnego z lekceważeniem kultury języka polskiego. Posługujemy się zapożyczeniami wśród ludzi, którzy je rozumieją, a nie wśród tych, którzy nie mają o nich pojęcia.