Zdać prawo jazdy. Ukończyć szkołę wyższą, najlepiej przyszłościowy kierunek. Zdobyć zawód. Ustatkować się, dziewczynie się oświadczyć (męża znaleźć), po nocy nie wracać. Wziąć kredyt na dom, spłacać regularnie. Znasz to? Lista rzeczy do zrobienia jest długa. Szkoda tylko, że często nie jest... twoja. A może jest twoich rodziców?
A teraz przeczytaj tę: nauczyć się norweskiego. Zrobić kolczyk w nosie. Jeździć tylko rowerem. Zapisać się na kurs rysunku. Wolnym być, w związek się nie angażować. Rekord w biegu pobić. Mieszkanie wynajmować, w długi się nigdy nie wpakować. Należy do ciebie?
Czasem bywa tak, że to rodzice zaplanują nam naszą listę "zadań do odhaczenia". Naszą listę marzeń, które chcielibyśmy jako dorośli spełnić, czy celów do osiągnięcia, zastępują własną. A my - świadomie, bądź nie – przyswajamy ją jako naszą. A potem te wszystkie rodzicielskie "cele" ciągną się za nami latami... Znasz to?
Uświadomiła mi to przyjaciółka, Ania. W ostatni czwartek dostałem od niej SMS: "Zdałam magistra! Kolejny wyrzut sumienia z głowy. Teraz na numer jeden na liście wskakuje prawko".
Rodzice zafundowali jej na osiemnaste urodziny kurs prawa jazdy. Zdziwiła się, bo nigdy nie wyrażała potrzeby jeżdżenia samochodem, w zasadzie to troszeczkę się tego boi, a i rower bardziej jej pasuje niż cztery kółka. Nic to! Rodzice uznali, że prawo jazdy mieć trzeba. Na kurs Ania się zapisała. "Zrobię - będzie spokój" - w myślach powtarzała.
Nie wyszło raz, drugi, trzeci. Jak mogło wyjść? Kompletnie tego nie czuła! A rodzice pytali: jak prawo jazdy? Na rodzinnych świętach wujowie i ciotki cmokały: kiedy w końcu Ania do nas samochodem przyjedzie...
Nad naszym wspólnym znajomym, Jankiem wisi szkoła. Ciemna chmurka, z której cały czas kropi, wprost na głowę. Nie sposób nie czuć. Jan zawód już ma, trenerem jest, sportowym, specjalistą nawet, uczy dobrze kopać piłkę. Ale w wymarzony dla mamy kierunek studiów się wpakował. I utknął. Na lata już, właściwie.
Wygrzebać się nie może. Słucham o tym regularnie. "Egzaminy, zbieranie wpisów, użalanie się nad swoim losem w dziekanacie, płaszczenie się przed wykładowcami... Dość mam, zdać bym chciał. I w końcu pozbyłbym się tych okrutnych wyrzutów sumienia!" – mówi.
Jest jeszcze jedna znajoma, co rodzice na siłę męża jej szukają, w szczęśliwe życie singielki nie wierzą, choć lat ma ona ledwie dwadzieścia kilka, czasu w bród, to rodzice uparci, mąż tylko przynieść szczęście i spełnienie może, a potem dziecko, bo bez potomstwa to ona męża unieszczęśliwi. Uff...
Nie chcę w zbyt patetyczne tony uderzać, ale może o jakiś brak buntu wobec starszych pokoleń tu chodzi? Pisał o tym Michalski Cezary, w "Krytyce Politycznej".
Tak to ujął: To, co pozwala żyć rodzicom, zabija ich dzieci. Albo się zbuntujecie, albo będziecie na zawsze martwi, kryjąc się w akademickich szparach pod podłogą, nosząc teczki za waszymi profesorami w nadziei litościwej promocji. (...) Dopada czasem zrozumiała tęsknota za wielkim pogodzeniem. Ale czy wy macie prawo do pogodzenia z waszymi rodzicami? Nie ma pogodzenia tam, gdzie nie było buntu, gdzie nie było jawnego, radykalnego zerwania. Wtedy, zamiast dumnego pogodzenia, jest jedynie kapitulacja.
Mocno. Może za mocno dla Ani, Jana, mnie i kilkoro z was, którzy właśnie ten tekst czytają, w stopniu pewnym się utożsamiają. Ale może warto myśl tę zachować. Na swoją sprawę, swoje życie przełożyć. I za swoimi marzeniami gonić, a rodzicielskie plany na bok w końcu odstawić. Powodzenia.