
Na finiszu kampanii wyborczej wszystko robi się polityczne. Tak samo będzie z "Moimi rodzicami", wywiadem rzeką z Martą Kaczyńską. Słusznie?
Umiała się śmiać. W trakcie bankietu na stwierdzenie jednego z dyplomatów: "Jak pani młodo wygląda" odpowiedziała: "Ależ ja jestem młoda".
Lech Kaczyński jawi się z kolei jako człowiek wielu talentów. Jednym z nich była zadziwiająca zdolność operowania liczbami.
Bezbłędnie potrafił obliczyć jaki dzień tygodnia będzie na przykład za trzy lata, trzy miesiące i trzy dni.
Sporo fragmentów poświęconych jest też Jarosławowi Kaczyńskiemu. Dowiadujemy się, że poselską pensją wspierał Martę, że potrafi z kamienną miną wmawiać wnuczkom brata niestworzone historie, że w końcu ma dość lekki stosunek do doniesień o swoich kolejnych wybrankach.
Czasem słyszę różne plotki i przekazuję je stryjowi, a on żartuje, na przykład mówiąc, że "jedna z pań rozbiła się pod domem w namiocie, a druga śpi na kanapie w salonie".
W takich momentach książka jest najlepsza. Trudno jednak, żeby w "Moich rodzicach" nie było Smoleńska. I tu zaczyna się polityka. Zwłaszcza, gdy Marta Kaczyńska zaczyna oceniać reakcję rządu i mediów na katastrofę.
Ludzie Putina wciąż z Polski kpią. (...) Choć wydaje się, że rządowi to nie przeszkadza, bo przyzwyczaił się do uniżonej postawy. Tusk woli odbierać kolejne nagrody od Niemców niż dbać o polskie interesy.
Podobnych fragmentów jest oczywiście więcej ze znamiennym "jeśli to był zamach, to nie mógł być zorganizowany bez współpracy kogoś ze strony polskiej".

