Psują sprzęty, a potem wciskają sprzedawcy, że towar jest wadliwy. Oddają do sklepów znoszone ubrania twierdząc, że są źle uszyte. Mało tego. Nieuczciwy klient jest w stanie pójść do McDonald'sa, zjeść pół hamburgera, a później odnieść resztki kasjerowi z reklamacją, że kanapka jest zbyt słona. Po co? Aby dostać drugą i być o pół hamburgera do przodu. Kto tak robi? My, wymagający i wiecznie oszukiwani przez sprzedawców klienci.
Nie będzie to poradnik, jak zrobić sprzedawcę na szaro, choć ekspertów w tej dziedzinie nie brakuje. Ten artykuł ma być czytelną ilustracja faktu (nie dla wszystkich wygodnego), że nie tylko sprzedawcy bywają nieuczciwi, co zwykło się im zarzucać.
Od kilku dni, wśród producentów wszelkich branż panuje popłoch. Wszystko za sprawą urzędników z Ministerstwa Finansów, którzy przeforsowali ustawę o prawach konsumentów. Jak mówią przedsiębiorcy, ten "ukłon" w stronę Kowalskiego naraża ich na milionowe straty. A to dlatego, że teraz konsumenci będą mogli w ciągu dwóch lat zażądać zwrotu pieniędzy, jeśli towar zepsuje się więcej niż raz.
Zdaniem przedsiębiorców, takie rozwiązanie gwarantuje automatyczną i darmową wymianę sprzętu na nowy, gdyż pojęcie wadliwości jest nieprecyzyjne. — To pojęcie jest bardzo nieostre. Za istotną wadę może być uznana każda awaria, która uniemożliwia używanie pralki czy lodówki. Otwiera to drzwi do żądania zwrotu pieniędzy — mówi w rozmowie z "Pulsem Biznesu" Wojciech Konecki, dyrektor generalny CECED Polska, skupiającej producentów AGD w Polsce.
Metoda "na bezczela"
To, czego obawiają się przedsiębiorcy, w dużej mierze dzieje się już od dawna. Wielu klientów doskonale umie wykorzystywać obecne prawo, aby czerpać nieuprawnione korzyści. Jakie konkretnie? Choćby takie, jak wymiana zepsutego przez siebie sprzętu na nowy. Dzieje się tak między innymi dlatego, że procedury gwarancyjne w niektórych firmach są na tyle skomplikowane, długotrwałe i kosztogenne, że lepiej od razu wymienić dany towar na nowy. Sklepom niekiedy bardziej opłaca się również zaspokoić oczekiwania kilku kombinatorów, ale zachować przy tym najwyższy standard obsługi klienta.
U wielu osób, które zepsują sprzęt elektroniczny, ubranie czy cokolwiek innego, bardzo często pojawia się więc pokusa, aby oddać tę rzecz do sklepu. Jak się okazuje, wcale nie jest to bezsensowne. Bo choć gwarancja ma nas chronić przez wadliwym towarem a nie przez własną niezdarnością czy niedbalstwem, bardzo często udaje się wcisnąć sprzedawcy, że towar uległ zniszczeniu z jego winy. Jak?
To wyjaśnia mi Janek, którego pies "wygryzł" część wkładki do butów. Co gorsza, były niemal nowe i należały do jego mamy. – Kupiła je w firmowym sklepie. Porządny, raczej nie najtańszy. Na bezczela weszła do sklepu, rzuciła je na ladę i domagała się zwrotu kasy. Stworzyła wokół siebie taką aurę "paniusiowatości" i władzy, że to samej sprzedawczyni zrobiło się głupio. Niemal od razu dostała zwrot pieniędzy – mówi Janek.
– Mama odwróciła się na pięcie i zobaczyła, że te samy buty stoją na wystawie, ale przecenione... Wróciła się i je kupiła, a pani przy kasie cały czas ją przepraszała, chociaż to ona zarobiła kasę na tym dealu – słyszę od nieco zawstydzonego zachowaniem swojej mamy chłopaka. A nie powinien, gdybyśmy wzięli pod uwagę popularność takich zachowań.
Bo nitka była krzywa...
Jak się okazuje, większość moich rozmówców wskazuje właśnie ubrania jako towar, który najłatwiej zwrócić do sklepu. – Mój chłopak zwracał buty do sklepu sportowego. Po mniej więcej roku używania tłumaczył oburzony, że się "zepsuły". Tak naprawdę sam nadrywał kluczowy szew i otrzymywał nowe. Udało mu się tak zrobić trzykrotnie – słyszę od Magdy, do której wyczynów jeszcze w tym artykule wrócimy...
Mój kolejny rozmówca opowiada, jak przez całe lata chodził w nowym garniturze znanej marki, nie dokładając do tego interesu ani złotówki. – Garnitury są drogie, a mam taką pracę, że chodzę w nich niemal bez przerwy. Niestety (dla siebie) ta popularna firma z męską odzieżą jest przesadnie uczciwa. Odwiedzam ten sklep mniej więcej co pół roku i wskazuję, co moim zdaniem jest nie tak z zakupionym garniturem. Wystarczy że jedna nitka jest krzywo, a oni pokornie wymieniają mojego garniaka na nowy – słyszę od "eleganckiego" klienta. Bo skoro "da się", to dlaczego nie skorzystać?
Oporów nie miał także Marek, właściciel "wadliwej sokowirówki" kupionej w Lidlu. Mówi mi wprost, że używał jej niewłaściwie i odmówiła posłuszeństwa. Słychać było, że "coś w niej lata". – Okazało się, że na karcie gwarancyjnej był numer telefonu i informacja, że gwarancja jest ważna 3 lata. Wystarczył jeden telefon i powiedzenie, że sprzęt nie działa. Nikt nawet nie zapytał dlaczego, a my nie mówiliśmy. Poproszono nas o adres i jeszcze tego samego dnia kurier odebrał przesyłkę. Nie czekaliśmy nawet trzech dni, a przysłano nam paczkę z nowiutką sokowirówką – słyszę od swojego rozmówcy.
O pół hamburgera do przodu
Wydawało mi się, że takie rzeczy dzieją się tylko w filmach klasy B. Tymczasem szukając bohaterów do artykułu trafiłem na osobę, która w kooperacji ze swoim chłopakiem usiłowała zadać cios amerykańskiej korporacji McDonalds. Burgerowi "Bonnie i Clyde" opracowali system darmowego jedzenia, wpędzając sieć w pułapkę jakościowych procedur.
– Cały dzień spędzaliśmy na podwórku, a jak byliśmy głodni, to najbliższym miejscem gdzie mogliśmy "zjeść w restauracji" był McDonald w centrum handlowym – mówi Magda. – Aby wystarczająco się najeść, kupowaliśmy jednego cheeseburgera, jedliśmy go do połowy i oddawaliśmy zaczęte jedzenie z pretensją, że kanapka jest za słona albo czegoś w niej brakuje. Robiliśmy to oczywiście z żalem do pani zza kasy. Bez problemu dostawałam nową kanapkę, a poprzednią dojadałam do końca – słyszę.
Wiele wyjaśnia to, że Magda była wtedy w gimnazjum, a jak wiadomo "gimbaza" to stan umysłu. Dziś moja rozmówczyni jest już dorosła i twierdzi, że nie miała wówczas wyrzutów sumienia. – Było to dla mnie po prostu śmieszne – rzuca. Dziś zastanawia się, jak mogło jej to w ogóle przyjść do głowy.
Właściciele sklepów i producenci doskonale wiedzą, że część klientów wykorzystuje procedury. Jest to jednak ryzyko, które muszą ponosić walcząc o miejsce na rynku. O ile to cwaniactwo raczej nie zaszkodzi wielkim korporacjom, to dla małego przedsiębiorcy czy też sprzedawcy na Allegro może być już problem. Ale co zrobić, w końcu "klient nasz pan", nawet ten pozbawiony wstydu.