– Jeśli rzeczywiście taka propozycja by padła, to byłaby nieodpowiedzialna i wręcz perfidna – tak doniesienia o ewentualnej nominacji Grzegorza Schetyny na ambasadora w Rosji komentuje Witold Waszczykowski, poseł PiS i były wiceminister spraw zagranicznych. – W obecnym stanie stosunków polsko-rosyjskich, przy sytuacji na wschodzie, do Moskwy powinien pojechać albo wytrawny dyplomata albo polityk wysokiej klasy, mający bezwzględne zaufanie premiera i ministra spraw zagranicznych - podkreśla Waszczykowski w "Bez autoryzacji".
Grzegorz Schetyna jako ambasador w Moskwie to byłby dobry wybór?
Jeśli rzeczywiście taka propozycja by padła, to byłaby nieodpowiedzialna i wręcz perfidna. W obecnym stanie stosunków polsko-rosyjskich, w sytuacji kryzysowej na wschodzie, do Moskwy powinien pojechać albo wytrawny dyplomata – osoba doświadczona w tej sztuce, znająca problemy Wschodu – albo polityk wysokiej klasy, mający bezwzględne zaufanie premiera i ministra spraw zagranicznych. Taki, który mógłby na przykład zadzwonić do szefa rządu nawet o 3-4 rano. Schetyna obu tych kryteriów nie spełnia, choć piastował wysokie urzędy i otarł się o stosunki międzynarodowe. Ale to była raczej dyplomacja kurtuazyjna, a nie twarda sztuka dyplomacji.
Schetyna też, choć piastował wysokie stanowiska, to zaufania premiera nie ma. Dlatego nazywam to perfidną propozycją, bo byłaby to decyzja o zesłaniu go i czekanie na wpadkę, kompromitację. Ma to znamiona wyrachowanej kalkulacji, że jeszcze by się tam pogrążył.
Sądzi Pan, że Donald Tusk mógłby naprawdę podjąć tak "nieodpowiedzialną" decyzję?
Powiem tak: jestem zaskoczony tymi doniesieniami, choć nie powinienem, bo rząd od dawna gra interesami bezpieczeństwa Polski. Dla obecnej władzy bezpieczeństwo to kwestia drugo-, trzeciorzędna, ważniejsze są dla nich rozgrywki partyjne. A szkoda, bo przecież za wschodnią granicą toczy się wojna. Ale myślę, że przede wszystkim Grzegorz Schetyna jest rozważny i nie dałby się wpuścić w taką sytuację. Samą informację podawała poważna gazeta, wielu polityków, w tym sam Schetyna, nie dementuje tych doniesień. A było wystarczająco dużo czasu, by zaprzeczyć – nie musiał tego robić premier, mógł zrobić minister Sikorski, ale takiego zaprzeczenia nie było. Dlatego zakładam, że niestety taka sugestia mogła paść ze strony premiera.
Z innych doniesień – Agaty Nowakowskiej w "Loży Prasowej" – wynika, że propozycję objęcia stanowiska w Moskwie dostał Paweł Kowal. To lepszy wybór niż Schetyna?
Tak, to już o wiele bardziej sensowne. Kowal był wiceministrem spraw zagranicznych, zajmował się polityką wschodnią. Od czasu pracy w ministerstwie nadal interesuje się tymi kwestiami, był przez kadencję eurodeputowanym, gdzie też specjalizował się w sprawach wschodnich.
Zostają przy sprawach międzynarodowych: ostatnio pojawiły się plotki, jakoby Prawo i Sprawiedliwość miało dołączyć do EPP, frakcji europarlamentu, w której jest Platforma. Skąd taka nagła zmiana?
Nowy parlament dopiero się kształtuje, toczą się rozmowy, tworzą się frakcje. Dla PiS naturalnym środowiskiem jest Europejska Partia Konserwatystów i Reformatorów, ale są pewne aspekty, które mogłyby być korzystne, pozytywne, gdyby PiS mogło być w EPP.
Co, w takim razie, przemawia za jedną i drugą opcją?
To skomplikowany problem, bo w EKR bylibyśmy największą partią, dzięki czemu moglibyśmy domagać się stanowiska szefa tej frakcji. Taki szef wchodziłby do ścisłego, nieformalnego kierownictwa Parlamentu Europejskiego i mógłby odgrywać istotną rolę: rozdzielać dalsze stanowiska szefów czy wiceszefów komisji.
Z kolei w EPP utworzyłby się ponad 40-osobowy front Polski. Ma to pewne zalety, ale tylko pod warunkiem, że PO chciałaby współpracować i dokonałaby pewnych zmian programowych w frakcji ludowej – to frakcja, która dąży do innego rozwoju Unii, niż my zakładamy, czyli do ścisłej unii politycznej, szybkiego przyjęcia euro. Ale zaletą obecności PiS w EPP byłby właśnie duży front Polaków, który mógłby wymuszać pewne decyzje personalne – na przykład w kwestii obsadzaniach stanowisk komisarzy istotnych dla Polski. Więcej jednak w tej sprawie zależy od PO, która musiałaby wyciągnąć rękę, zaprosić do takiej współpracy. Wszystko jest na stole.
Sądzi Pan, że eurosceptycy też będą w stanie utworzyć własną, silną frakcję? Bo choć teoretycznie odnieśli spory sukces w Francji, Wielkiej Brytanii, a nawet Polsce, to Korwin-Mikke nie chce iść w parze z Nigelem Farage, a Farage z kolei mówi, że nie chce mieć nic wspólnego z Marine Le Pen.
Te nazwiska, które Pan wymienił, mogą jeszcze brylować w mediach, szokować różnymi wypowiedziami. Ale to absolutnie nie doprowadzi do żadnych decyzji, nie wpłynie na istotne procesy w Parlamencie Europejskim. Generalnie cieszę się z tego, że PE został poszerzony o szereg nurtów. Do tej pory Unia i jej parlament przyjmowały dyskurs narzucony przez główną linię europejską: że wszystko powinno zmierzać w kierunku unii politycznej, nawet tworzenia federalistycznej struktury. Jeśli ten dyskurs zostanie poszerzony o inne poglądy, że Europę należy budować inaczej – na przykład nie rywalizować z USA, nie budować unijnej struktury polityczno-wojskowej, czyli dublować NATO – to wyjdzie to tylko na zdrowie debacie w Europie.
Ale jednocześnie może to nic nie wnieść w sferze realnych działań. Wręcz przeciwnie – podział wśród eurosceptyków może znacznie osłabić ich moc działania.
Oczywiście, ci ludzie mogą być zmarginalizowani jako grupa krzykaczy. Ich skrajne poglądy po prostu się opatrzą, przestaną być interesujące. Ale są ciągle w obiegu, bo państwo ich cytujecie, podnosicie, jak program w TVN-ie, w którym Janusz Korwin-Mikke zaistniał krzycząc o gwałtach i holokauście. Taki program powinien być przerwany, prowadząca powinna wyjść ze studia. Janusz Korwin-Mikke nie byłby tak znany, gdyby nie media i takie programy. Jesteśmy ofiarą tabloidyzacji mediów, które żyją z jego pieniactwa.
A nie uważa Pan, że do jego wygranej bardziej przyczynili się politycy, kolejne rządy? Wielu ekspertów wskazuje, że to frustracja społeczna brakiem zmian, tempem rozwoju, tym, że politycy są ci sami od 20 lat – to właśnie spowodowało, że Korwin-Mikke wygrał, a nie zainteresowanie mediów. Polacy po prostu mieli dosyć i chcieli to pokazać.
Nie mam takiego wrażenia, takiej frustracji nie ma. Widzę za to tutaj świadomą grę, w której miesiącami kreuje się zastępcze frakcje przeciwko PiS. Jak pojawił się PJN, to media grały na PJN, by tworzyć alternatywę dla PiS. PJN zniknął, pojawiła się Solidarna Polska, to zagryzano zęby w mediach i brano Kurskiego i Ziobrę, bo ładnie krzyczą na Kaczyńskiego. Potem pojawił się Kamiński, którzy też krzyczał na Kaczyńskiego, więc znowu zagryziono w niesmaku usta i lansowano go. A wreszcie zaczęto promować Korwin-Mikkego. Widzę tu świadome działanie, lansowanie innej prawicy niż PiS. Tyle, że w przypadku Janusza Korwin-Mikkego media przeholowały i wykreowano potwora, który teraz bluźni na wszystkich.