Barbara Stachowiak przyjechała do Polski w 1989 roku
Barbara Stachowiak przyjechała do Polski w 1989 roku fot: Antoni Bohdanowicz/naTemat.pl

Wybory czerwcowe oznaczały wolność nie tylko dla Polaków mieszkających w kraju. Dla wielu rodaków-emigrantów były one okazją do powrotu czy też przyjazdu do ojczyzny. Sam zaliczam się do tej grupy, choć tę decyzję podjęli za mnie rodzice. Tak jak oni, wiele innych osób postanowiło porzucić wygodne życie w Anglii na rzecz błyskawicznie podnoszącej się z kolan Polski.

REKLAMA
Ciężko będzie większości z was zrozumieć ten szok kulturalny, jaki wielu repatriantów z Zachodu przeżyło przybywając tu na początku lat 90-tych. Każdy zdaje sobie sprawę z tego, że kiedyś było mniej sklepów. Jednak ten świat postrzega się inaczej, kiedy się w tym otoczeniu dorastało, a inaczej, kiedy przyjeżdża się do niego z kraju rozwiniętego, gdzie jest wszystko. Nie da się tego porównać.
Zanim przejdę do moich bohaterów nakreślę pewien zarys historyczny. Po wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski dla wielu Polaków nie było powrotu. Komuniści zafundowali swoim rodakom piekło na ziemi. Polakom na obczyźnie nie pozostało nic innego, jak rozpoczęcie życia na nowo, w nadziei, że kiedyś nadejdzie wolna Polska.
Z biegiem lat wielu z nich się asymilowało i o ojczyźnie zapominało. Jedyne co łączy ich potomstwo z Polską to nazwisko. Byli też tacy, którzy przez cały czas mówili o powrocie do kraj. Dziś przedstawię historie kilku takich osób, które po zmianie ustroju powróciły do Polski.

Iga i Krzysztof Jaraczewscy


logo
Iga i Krzysztof Jaraczewscy fot: Wojciech Surdziel/Agencja Gazeta

Iga Jaraczewska znalazła się na emigracji w 1981 roku. Miała spędzić tam rok, ale traf chciał, że wybuchł stan wojenny. Została, ukończyła studia psychologiczne. Na emigracji poznała swojego męża – Krzysztofa – Polaka, który urodził się w Anglii. – Mąż, jak i teściowie byli w Polsce persona non grata – opowiada Iga. Dla jasności, jej mąż Krzysztof to wnuk marszałka Józefa Piłsudskiego, a jej teściowa jest jego córką. – Za komuny to nie mieli tu czego szukać. Nie wiadomo, jak ówczesne władze by ich potraktowały – opowiada Iga.
4 czerwca 1989 roku wszystko się zmieniło. Nagle PRL przestał istnieć. – Od razu po zmianie ustroju, ustaliliśmy z mężem, że przeprowadzamy się do Polski. To była spontaniczna decyzja. Pojawił się jednak jeden problem. Teściowie i ciotka męża (Wanda Piłsudska) byli w podeszłym wieku. Zastanawialiśmy się nad tym, czy sobie sami poradzą w Wielkiej Brytanii, kiedy my już wyjedziemy. W chwili podjęcia swojej decyzji akurat przebywali na wakacjach. Mieliśmy więc czas przygotować się do tej rozmowy. Tyle że teściowie sami nas zaskoczyli. Wrócili z wakacji i powiedzieli nam: „kochani, chcemy wam powiedzieć, że wracamy do Polski...”. I w taki oto sposób wszyscy powróciliśmy do kraju – opowiada Iga.
Jaraczewscy przeprowadzili się do Polski w 1990 roku. Na pewno pomocne w przenosinach okazało się to, że na miejscu była już siostra Krzysztofa – Joanna – która zamieszkała tu w 1979 roku. Mimo wszystko Jaraczewscy przeżyli pewnego rodzaju szok poznawczy. – Było ciężko. Odkryliśmy, że ludzie mają zupełnie inna mentalność niż w Anglii. Np. mąż, który zaczął wykładać na Politechnice Warszawskiej nie był w stanie zrozumieć, dlaczego studenci są źle traktowani przez pozostałych wykładowców. Zupełnie inaczej było w Anglii, gdzie uczelnie były dla nich – mówi Iga.
Na początku swojego pobytu tutaj pojechali z dziećmi do Krakowa. – Na rynku stał jeden z pierwszych McDonald'sów w Polsce i wybraliśmy się tam na obiad. Oprócz tego zwiedzaliśmy Starówkę, Wawel i różne kościoły. Jednak Dominik i Jerzyk po powrocie nie mogli wyjść z zachwytu, że w Krakowie byli w McDonald'sie. Dziś taka historia byłaby nie do pomyślenia – opowiada Iga.
O dziwo, Iga nie jest zadowolona ze wszystkich zmian. – Staliśmy się za bardzo zachodni. Polacy gdzieś w tym pędzie się zgubili. Zaczęli zapominać o otaczającym ich świecie, przestawili się na zbyt wysokie obroty. Oprócz tego, z przykrością stwierdzę, że na rzecz sieciówek powoli zaczęły znikać sklepy osiedlowe. Gdzieś tamten miły, sympatyczny, przyziemny świat zaczął uciekać. Z drugiej strony, trzeba mówić o tym, jak wiele rzeczy zmieniło się na plus, więc przyjmijmy, że dostajemy coś za coś – kończy Jaraczewska.

Basia i Paweł Peplińscy


logo
Paweł i Basia Peplińscy fot: archiwum własne

Moi kolejni rozmówcy urodzili się w Anglii. Wychowując się wśród powojennej emigracji zawsze słuchali rozmów starszych pokoleń o powrocie do kraju po ewentualnym upadku żelaznej kurtyny. – Temat stale powracał. Jednak nikt nie przykładał do tych słów większej wagi. Nie sądzę, by ktokolwiek wierzył, że komunizm upadnie i Polska będzie wolna. Dlatego wielu z nas znalazło się w szoku, kiedy przyszedł przełomowy 1989 rok. Wtedy nikt nie był gotowy do opuszczenia Anglii – opowiada mi Basia.
Peplińscy przyznają, że po czerwcu nie planowali wyjazdu. Co ich skłoniło do tego, by przeprowadzić się do Polski? – Przypadek – mówi Basia, która obecnie pracuje jako nauczycielka w szkole brytyjskiej w Warszawie. – Paweł szukał pracy jako księgowy w Londynie. Do swojego CV dopisał, że mówi biegle po polsku i że ewentualnie mógłby podjąć pracę w Polsce. Zdaje się, że to był jedyny punkt w jego CV, który wzbudził zainteresowanie rekruterów. Zapytano go, czy by wyjechał. To nie była łatwa decyzja, ale podjęliśmy wyzwanie. Do tego wyznaczyliśmy sobie cel, by dopiero po dwóch latach podjąć decyzję o ewentualnym powrocie do Anglii – mówi Basia.
Dwa lata bez powrotu
To oznaczało, że nieważne co się wydarzy, Peplińscy przynajmniej przez dwa lata mieli tu mieszkać. Basia mówi, że gdyby nie te ustalenia, pewnie po dwóch miesiącach spakowałaby walizki i wróciła do Londynu. – Paweł całymi dniami pracował, ja natomiast zajmowałam się domem pod Warszawą. Nagle okazało się, że życie nie było takie łatwe, jak w Wielkiej Brytanii. W Londynie jeśli czegoś potrzebowałam lub chciałam coś zrobić, miałam to na wyciągnięcie ręki. Blisko do supermarketów, kina czy basenu. Tu wszystko było na odwrót. Na dodatek miałam trójkę małych dzieci. To musiał być komiczny widok – ja z dwójką dzieci w wózku i z trzecim na rękach spacerująca po Grodzisku próbującą załatwić różne sprawy – żałuję, że nie mam naszego zdjęcia – opowiada Basia.
Moja rozmówczyni przytacza historię o tym, jak pewnego razu chciała wybrać się na basen. W obecnych czasach wystarczy się wybrać ze strojem kąpielowym, zapłacić przy wejściu i popływać tyle czasu, za ile się zapłaciło. Ale nie w czasach transformacji. – Raz zabrałam dzieci na basen, tak jak robi się to w Anglii. Myślałam, że nie ma w tym większej filozofii: wchodzisz, płacisz, pływasz, wychodzisz. Dalece się myliłam. Przy wejściu usłyszałam, że aby móc pływać muszę posiadać karnet. Chciałam go wykupić, ale nie mogłam. Aby dostać karnet trzeba było wypełnić wniosek i złożyć go o odpowiedniej godziny odpowiedniego dnia miesiąca u pani w sekretariacie. Do tego musiałabym zadeklarować w jakich dniach i godzinach będę korzystać z basenu. Pływanie stało się dobrem luksusowym. Pierwszym punktem każdej naszej wizyty w Anglii była wycieczka na basen. Znajomi nie byli w stanie tego zrozumieć – śmieje się Basia.
Jej mąż, Paweł, był jedną z pierwszych osób, które pracowały w „polskim korpo”. Widział wszystko od podszewki. Dlatego ma całkiem ciekawe spojrzenie na to, jak w dawnych czasach wyglądała praca biurowa. – Życie korporacyjne w niczym nie przypominało tego, co mamy w tej chwili. W odróżnieniu od Wielkiej Brytanii pracownicy byli bardziej zamknięci w sobie. Zwłaszcza osoby ze starszego pokolenia ostrożnie kreśliły granice znajomości. Nie znano także tej kultury pójścia po pracy na piwo czy kolację. Wszyscy wracali do domów. Teraz wydaje się, że to się zmienia, ale starszym pokoleniom ciężko było dostosować się do tego nowego życia biurowego – wspomina Paweł, który obecnie dzieli swoje życie pomiędzy Polską a biurem PwC w Moskwie.
Dojazdy do pracy
Mój rozmówca wiele lat spędził na dojazdach do Warszawy z okolic Podkowy Leśnej. Paweł w odróżnieniu od wielu osób na podobnym stanowisku nie dojeżdżał do pracy samochodem. Dzień w dzień wsiadał na stacji w Podkowie do kolejki WKD i wraz z innymi „commuterami” (angielska nazwa na tych podróżujących do pracy komunikacją miejską) jechał do Warszawy. – Przez 10 lat pracowałem w Londynie, gdzie jazda komunikacją miejską to norma. Nigdy nie przeszkadzał mi fakt, że muszę jeździć kolejką WKD. Ważniejsze dla mnie było to, że mogłem posiadać dom z ogródkiem, dlatego byłem w stanie znieść godzinne dojazdy do pracy – tłumaczy Paweł.
Pytam się Peplińskich, czy kiedykolwiek żałowali swojej decyzji? Basia mówi, że absolutnie nie. Ich dzieci, choć wszystkie studiowały bądź studiują w Anglii, powracają tu i chcą zapuścić korzenie. – Niczego nie żałuję. Po 21 latach życie tu stało się łatwiejsze. Mamy więcej sklepów czy miejsc, w których możemy spędzać czas wolny, lepsze banki, drogi. Poza tym w Polsce było, i na szczęście jest, bezpieczniej niż w Wielkiej Brytanii. Mam nadzieję, że to się nie zmieni. To był jeden z większych argumentów za tym, by zostać tu na stałe – mówi Paweł.
Czy po tylu latach nie zdarza się im tęsknić za Wielką Brytanią? – Oczywiście, że tak. Zostawiliśmy tam przecież mnóstwo przyjaciół i rodzinę. Tęsknimy za nimi. Tak samo jak przez lata brakowało nam bliskich kontaktów z sąsiadami. Jakoś nie było w Polsce tej więzi społecznej, którą mieliśmy w Anglii. Ale to się zmieniło. Mamy w okolicy znajomych, z którymi spotykamy się na kawę, czy kolację. Widać, że przez te lata nie tylko Polska, ale i sami Polacy zmienili się na olbrzymi plus – kończy Peplińska.

Barbara Stachowiak


logo
Barbara Stachowiak przyjechała do Polski w 1989 roku fot: Antoni Bohdanowicz/naTemat.pl

Z Barbarą Stachowiak spotykam się w jej domu na Mokotowie. – Ojciec był Polakiem, matka Irlandką. Mieszkaliśmy w londyńskiej dzielnicy Kilburn, w której mieszka spora diaspora irlandzka. Jeśli chodzi o Polskość, to dosyć późno się we mnie odezwała. Tata z powodu tego, co się wydarzyło (komunizm) czuł się odrzucony przez kraj. Zamknął się w sobie i nie kontaktował się z innymi Polakami. Dlatego dorastaliśmy pozbawieni kontaktu z polską emigracją. Nie uczyliśmy się mówić po polsku. Jednak gdzieś w tym moim DNA zakodowana była Polska. Po śmierci taty poczułam potrzebę, by odnaleźć swoje korzenie. Latem 1989 roku postanowiłam tu przyjechać na dwa miesiące. Poczułam atmosferę zmiany. Dosyć szybko zmieniłam zdanie. Zamiast dwóch miesięcy postanowiłam zostać tu na stałe – opowiada mi Barbara.
Rodzina była zaskoczona jej decyzją, ale w pełni ją poparła. Podczas gdy sama uczyła się języka polskiego, innym udzielała lekcji angielskiego. Do tego zaczęła się udzielać w „Interesie”. Była to izba handlowa założona przez Brytyjczyków mieszkających w Polsce, którzy chcieli pomagać przy promowaniu brytyjskiego biznesu. Następnie w 1993 roku „Interes” przerodził się w Polsko-Brytyjską Izbę Handlową (British Polish Chamber of Commerce).
– Początki były ciekawe. Izba bardziej przypominała miejsce, gdzie Brytyjczycy i inni obcokrajowcy mogą spotykać się na gruncie towarzyskim. Raczej spraw biznesowych nie załatwiano. Jednak z biegiem czasu rynek się otwierał, a nasza Izba zaczęła mieć ręce pełne roboty. Zaczęliśmy nawiązywać relacje handlowe z brytyjskimi izbami, firmy z Wysp coraz częściej inwestowały tutaj. To było naprawdę ekscytujące móc być obecnym przy tym – opowiada Stachowiak.
Barbara w ogóle nie tęskni za Anglią. Mówi, że w Polsce była w stanie odnaleźć siebie. – Kiedy przyjechałam tu w 1989 roku poczułam, że muszę zostać. Czuję się tu znakomicie. Oczywiście są pewne rzeczy, za którymi człowiek tęskni. Chyba jak każda osoba związana z kulturą brytyjską, która mieszka na obczyźnie, od razu po przyjeździe do Anglii wybieram się na rybę z frytkami. Brakuje mi także sklepików charytatywnych. W Polsce ich nie znajdziesz. Boże, ile ja tam rzeczy znalazłam. Mam w domu całe serie filmów, które kupiłam za grosze. Sam zresztą wiesz, jak tam jest. Nawiązkę tego mamy w sklepach fundacji Sue Ryder w której działam. Szkoda tylko, że mamy tylko trzy placówki. Jednak poza tym, to nie mam co narzekać – kończy Stachowiak.
Podsumowanie
Przed rokiem 1989 wielu Polaków na emigracji mówiło o tym, że powrócą do kraju po upadku komunizmu. Kiedy 25 lat temu w czerwcu stało się to faktem, zaledwie część z nich postanowiła zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę. Przyjechali z kraju rozwiniętego do zacofanego i zniszczonego przez rządy komunistów. Nie zrazili się tym, co zastali. Pomagali Polskę budować i dorównać jej do poziomu zachodniego. I dziś śmiało można powiedzieć, że ten poziom powoli zostaje osiągnięty.