Londyn, Barcelona, Paryż a teraz Rzym. Woody Allen kontynuuje swoją filmową wycieczkę po Europie. Jego najnowszy film „To Rome with love”, który w piątek będzie miał premierę we Włoszech, to kolejny już film-widokówka, w którym obraz miasta jest ciekawszy od bohaterów. Włoska krytyka zarzuca reżyserowi stylistyczne niechlujstwo i stereotypowe podejście. To już kolejny raz kiedy wielki reżyser spotyka się z niezrozumieniem ze strony krytyki. Czy to koniec filmów nowojorskiego neurotyka?
„Zawsze mnie pytają, czy nie boję się, że pewnego dnia stwierdzę, że nie mam już żadnego pomysłu na film. To mi nie grozi. Boję się czegoś zupełnie innego – że umrę zanim zdążę sfilmować wszystkie moje pomysły.” Powiedział w jednym z wywiadów Woody Allen. Cóż, obawiam się, że w ostatnim czasie sytuacja trochę się obróciła. O reżysera się nie boję, jego pomysły raczej nigdy się nie skończą, skoro co najmniej od 40 lat kręci jeden film rocznie. Bardziej boje się o widzów, którzy powoli przestają nadążać za neurotycznym artystą. Zanim do Polski wejdzie nowy film Allena, w internecie można zobaczyć już trailer następnego. Maraton Allenowski trwa. Kto jest jeszcze w stanie utrzymać tempo znerwicowanego reżysera?
Pięć najlepszych filmów Woody Allena według redakcji naTemat
1. "Annie Hall"
2. "Zelig"
3. "Tajemnica morderstwa na Manhattanie"
4. "Hannah i jej siostry"
5. "Manhattan"
W piątek w Rzymie odbędzie się premiera najnowszego filmu Allena „To Rome with Love”, który jest opowieścią o amerykanach zagubionych w „wiecznym mieście”. Jednym z bohaterów jest sam Woody Allen, który wciela się w emeryta, który przyjeżdża do Rzymu poznać narzeczonego swojej córki. Film składa się z czterech równolegle rozgrywających się historii. Poza wątkiem z reżyserem, będzie można śledzić losy włoskiego komika Roberto Benigni'ego, który zagrał człowieka pomylonego ze znanym celebrytą, czy Penelop Cruz, która wcieliła się w luksusową call girl. Wszystkie wątki mieszają się w typowym dla Allena obyczajowym sosie. Nie dziwne więc, że czytając streszczenie filmu ma się wrażenie jakby kiedyś już go się widziało. W końcu to już 45 z kolei film reżysera, który w dużej mierze opowiada o tym samym. Raz lepiej, raz gorzej.
O twórczości Woody Allena można rozmawiać w nieskończoność. To jeden z tych reżyserów, których się albo kocha, albo nienawidzi. Trudno jednak wobec jego twórczości przejść obojętnie. Przez 43 lata swojej obecności w kulturze Allen wyrobił sobie niepowtarzalny styl. Cytaty z jego filmów weszły do codziennego języka, a sposób w jaki kreował bohaterów był wielokrotnie kopiowany. Najlepszy okres w twórczości reżysera przypadł na koniec lat 70. Wtedy nakręcił swoje najbardziej kultowe komedie : „Annie Hall”, „Manhattan” czy „Zelig”. Filmy, które powstały w tamtych czasach stały się kwintesencją allenowskiego stylu, na który składa się co najmniej pięć czynników. Po pierwsze neurotyczny intelektualista, który stał się stałym bohaterem jego filmów. Po drugie nowojorskie środowisko, które jest odbiciem lęków i frustracji reżysera. Po trzecie opowiadanie o korzeniach i traumie pochodzenia. Po czwarte analizowanie związków damsko-męskich i w końcu po piąte Nowy York. Wszystkie te elementy wymieszane i przesączone przez cyniczny język reżysera składają się na sukces Allena. Trudno jednak znaleźć je we współczesnych produkcjach reżysera.
Każdy kto miał okazję zobaczyć „Tajemnicę morderstwa na Manhattanie” czy „Hannah i jej siostry”, oglądając najnowsze produkcje Allena może poczuć lekkie rozczarowanie. Niby ten sam przewrotny język, niby tak samo celne obserwacje i zabawne dialogi, ale jednak to już nie to samo. Gdzie się więc zagubił reżyser, który najlepiej sportretował europejskich intelektualistów? Przyczyny na pewno można szukać w wyjazdach reżysera. Dopóki opowiadał o swoim ukochanym mieście, wszystko było zrozumiałe. Kiedy jednak zaczął podróżować z kamerą od Londynu, przez Barcelonę po Rzym jego filmy zaczęły zamieniać się w atrakcyjne widokówki. Nadal świetnie się je ogląda, ale pierwsze refleksja po ich obejrzeniu jest „muszę tam pojechać”, a nie „chętnie bym ich poznał”. Problemem może też być fakt, że od pewnego czasu reżyser przestał grać w swoich filmach. Zamiast więc samego Allena spotykamy w jego produkcjach mniej lub bardziej udane kopie reżysera. To co nas bawi u Woodego, niekoniecznie zachwyca w wydaniu Larry'ego Davida, który zgrała główną rolę w „Co nas kręci, co nas podnieca”, czy Owena Wilsona – młodszej wersji reżysera z ostatniego filmu „O północy w Paryżu”.
Jak zauważa krytyk filmowy, Paweł Mossakowski nierówny poziom filmów Allena może wynikać również z tempa w jakim powstają jego filmy. – Trudno powiedzieć, że Allen się skończył. Przy takiej hiperproduktywności, mało który reżyser jest tak wydajny. Oczywiście zdarzają się filmy lepsze i gorsze, ale nie spisywałbym go już na straty. Myślę, że najnowszy film to tylko chwilowa obniżka formy. Wszystko zależy od tego w jakiej skali przypatrujemy się twórczości reżysera. Jeżeli porównujemy jego filmy z szczytowej formy, z tym najnowszymi, to rzeczywiście te nowe wypadają słabo, ale na tle tego co ostatnio się kręci to nadal są ciekawe. To naprawdę nie są złe filmy, o czym może chociażby świadczyć ostatni Oscar dla „O północy w Paryżu”.
Nie mogę nie zgodzić się z Mossakowskim. Rzeczywiście są to filmy, które jak najbardziej nadają się do obejrzenia, są miłą atrakcją w deszczowe popołudnie i świetnym rozwiązaniem na randkę. Nie czuć w nich jednak oka mistrza. Niedawno z przerażeniem zauważyłam, że ostatni film Allena był reklamowany na plakacie jako: "najnowsze dzieło twórcy "Vicky, Christina, Barcelona". Być może niedługo młodzi odbiorcy będę kojarzyć reżysera, tylko z jego najnowszymi filmami. A przecież Allen ma o wiele więcej do powiedzenia niż w "Co nas kręci, co nas podnieca" czy "Scoop". Tym, którzy nie wierzą proponuje wycieczkę do kina Iluzjon w Warszawie, gdzie trwa przegląd starych filmów Allena. A tym z nas, którzy martwią się kondycją reżysera zacytuje na pociesznie jego słowa: "Gwiżdżę na mój dorobek. Katolik wierzy w życie pozagrobowe, a artysta i intelektualista w transcendencję dzieła sztuki. Obaj niestety się mylą."
Wychodzi na to, że znów wszystko dobrze się skończy.