1435 zł - tyle szef NBP, posługując się służbową kartą kredytową, zapłacił za kolację z ministrem spraw wewnętrznych podczas pierwszej rozmowy ujawnionej w aferze taśmowej. Marek Belka nie jest tu jednak wyjątkiem, bo tylko w ciągu czterech lat rządowi urzędnicy ze "środków reprezentacyjnych" na jedzenie, transport i hotele wydali około dwa miliony złotych. Choć, jak słyszymy w ministerstwach, akurat w przypadku gastronomii zaczęli się wyjątkowo pilnować. – Nikt już nie nosi służbowej karty w kieszeni, by mogła być użyta w restauracji – przekonuje rzeczniczka ministra finansów Wiesława Dróżdż.
Policzki i ogony wołowe, ośmiornica, carpaccio z matjasa holenderskiego, kawior z anchois - takimi przysmakami raczyli się podsłuchani w restauracji bohaterowie afery taśmowej: prezes NBP Marek Belka, jego doradca Sławomir Cytrycki oraz szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz. Rachunek za posiłek wyniósł prawie 1,5 tys. złotych, a kelner żartował nawet, że nie chce obrazić pana ministra zbyt niską ceną. Zapłacił jednak nie Sienkiewicz, ale Belka. I to służbową kartą.
Jak wyjaśnił w rozmowie z "Faktem" dyrektor departamentu komunikacji i promocji NBP Marcin Kaszuba, środki pochodziły z funduszu reprezentacyjnego, który jest ponoć finansowany z pieniędzy zarobionych przez bank, a nie pochodzących podatników. – Było to spotkanie służbowe, rozmowa także dotyczyła spraw służbowych – zaznaczył.
To argumentacja co najmniej wątpliwa. Każe się bowiem zastanowić nad tym, czy inni urzędnicy państwowi, którym przysługuje służbowa karta kredytowa, również tak luźno traktują definicję "spotkania służbowego". I czy przy innych okazjach także nie pozwalają się "obrazić" zbyt niską ceną.
– Mam nadzieję, że któryś z posłów zapyta w interpelacji pana premiera o to, jakie są w rządzie zasady używania funduszy reprezentacyjnych. Oburza mnie, że politycy umawiają się na prywatne - jak twierdzą - rozmowy płacąc bardzo wysokie rachunki z pieniędzy publicznych. Czy z moich wyższych podatków naprawdę muszę finansować bardzo, bardzo drogie kolacje ministrów? – pisze w "Rzeczpospolitej" Bartosz Węglarczyk.
Dwa miliony na reprezentację
W rządzie nie ma jednolitych zasad dotyczących korzystania z kart kredytowych. Każde ministerstwo ustala własne zasady. Z ogólnych statystyk za lata 2008-2012 wynika, że zrobiono z nich zakupy za łączną sumę 1 miliona 882 tysięcy złotych. Urzędnicy mieli wtedy do dyspozycji 320 kart płatniczych. Jak jest dziś? W Centrum Informacyjnym Rządu usłyszeliśmy, że przygotowywana jest szersza informacja na ten temat. Właśnie w związku z aferą taśmową.
Nie od wczoraj "koszty reprezentacyjne" budzą kontrowersje i lądują w centrum politycznej walki. Temat pojawił się chociażby po przejęciu władzy przez PO w 2007 roku. Wtedy Julia Pitera opublikowała raport, w którym przyjrzała się służbowym wydatkom ekipy PiS. Wytknęła politycznym rywalom, że przez dwa lata wydali grubo ponad milion złotych i to na cele prywatne. Pieniądze przeznaczane były przykładowo na zakup dorsza za 8,16 zł, spinki do mankietów i kosmetyki. Wszystko bez kontroli i ze środków podatników.
Szybko okazało się, że to skłonności nie tylko jednej ekipy politycznej. Rok później powstał kolejny raport, także autorstwa Pitery. Wynikało z niego, że w ciągu 12 miesięcy ministrowie rządu PO ze służbowych kart kredytowych wydali co najmniej 300 tys. zł.. Płacili nimi głównie za hotele, podróże i służbowe kolacje. Najbardziej rozrzutni byli urzędnicy Ministerstwa Finansów i Ministerstwa Rozwoju Regionalnego.
Nadużycia? Około 600 złotych miało pójść na cele prywatne, ale Pitera nie sprecyzowała, na co konkretnie. Chwaliła się, że wydatki są mniejsze niż za rządów poprzedników, co było zasługą opracowanych przez nią ramowych zasad korzystania ze służbowych kart, które znalazły się w ustawie o finansach publicznych.
"Karta? Nie korzystam"
Na jakiś czas skandale kartowe zniknęły z celownika mediów. W ubiegłym roku tabloidy oburzały się tylko, że za czasów Jacka Rostowskiego w ministerstwie finansów korzystano w sumie z 72 kart. Na drugim biegunie były i wciąż są resorty zdrowia, sportu oraz administracji i cyfryzacji, karty się kurzą, bo nikt ich nie używa.
– Za moich czasów w ministerstwie sprawiedliwości też raczej z kart nie korzystano. Ja przynajmniej takiej nie miałem – komentuje w rozmowie z naTemat Jarosław Gowin, były minister sprawiedliwości.
Rzeczniczka ministerstwa finansów Wiesława Dróżdż mówi natomiast, że w ostatnich latach zmienił się stosunek do tych wydatków. Nie ma możliwości, by ministrowie czy urzędnicy szastali publicznymi pieniędzmi w restauracjach. Jak twierdzi, w resorcie "koszty reprezentacyjne" ograniczone zostały do dwóch kategorii: transport i zakwaterowanie. – Nikt nie dostaje na stałe karty kredytowej. Żeby móc jej użyć, trzeba przejść wewnętrzną procedurę, wypełnić wniosek, gdzie musi być podany cel, na który pieniądze zostaną przeznaczone – podkreśla.
Z jej wypowiedzi wynika, że nie ma powrotu do sytuacji z 2009 roku, gdzie wydatki w restauracjach stanowiły 26 proc. wszystkich poniesionych ze służbowych kart. – To był ostatni moment, gdy można było wydawać pieniądze na cele gastronomiczne. Teraz w ogóle nie ma takiej możliwości – przekonuje.
Tyle że ministerstwo finansów swoje, a inne resorty swoje. – Karty płatnicze w Ministerstwie Sportu i Turystyki wykorzystywane są przede wszystkim do dokonywania płatności za hotele, usługi gastronomiczne podczas odbywania służbowych podróży zagranicznych, regulowania opłat związanych z zakupem prasy zagranicznej – informowała w odpowiedzi na interpelację z ubiegłego roku była minister sportu Joanna Mucha.
Kategorię "gastronomia" uwzględnia też resort sprawiedliwości. Jednak wiceminister Michał Królikowski kilka miesięcy temu wyjaśniał, że w latach 2010-2012 wydatki z tytułu używania kart płatniczych wyniosły mniej niż 7 tys. zł, a w użyciu jest właściwie tylko jedna.
Kwestia moralności, nie zasad
Mimo że oficjalnie problem niewłaściwego korzystania ze służbowych kart (np. wydawania środków na cele prywatne) nie istnieje, eksperci mają spore zastrzeżenia do tego, jak urzędnicy korzystają z publicznych pieniędzy. Andrzej Sadowski, ekonomista z Centrum im. Adama Smitha, mówi w rozmowie z naTemat, że ustalane w resortach zasady można łatwo ominąć.
– Są sposoby, żeby koszty np. z restauracji inaczej rozliczyć. Zamiast uznać, że w celach służbowych finansuje się obiady czy kolacje, tworzy się fikcje, że nie ma takich wydatków. Ja nie mam wątpliwości, że taka kreatywna księgowość ma miejsce w resortach. Jest jednak trudna do udowodnienia – ocenia.
Według niego obywatele tak długo będą mieć przekonane, że ich pieniądze są wydawane lekką ręką, jak długo w polityce nie zadziała etyka. – Nawet najbardziej represyjne zasady bez norm etycznych są nic nie warte. Gdyby politycy mieli świadomość, że wydają pieniądze podatników, byłoby inaczej. Tak jest np. w Skandynawii czy Szwajcarii, gdzie jest większy szacunek dla obywateli. A u nas? – pyta ekonomista.
Michał Królikowski o limitach wydatków z kart służbowych
wiceminister sprawiedliwości
Zarządzenie określa wysokość miesięcznego limitu wydatków ze służbowej karty płatniczej, który nie może być większy niż: 30 000 zł (w przypadku ministra), 25 000 zł (w przypadku sekretarza stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości), 20 000 zł (w przypadku podsekretarza stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, dyrektora generalnego Ministerstwa Sprawiedliwości oraz dyrektora generalnego Służby Więziennej), 15 000 zł (w przypadku dyrektora departamentu lub biura w Ministerstwie Sprawiedliwości oraz zastępcy dyrektora generalnego Służby Więziennej) oraz 10 000 zł (w przypadku zastępcy dyrektora departamentu lub biura w Ministerstwie Sprawiedliwości. CZYTAJ WIĘCEJ