300 tysięcy – tyle egzemplarzy najnowszego numeru wydrukował wydawca tygodnika "Wprost". Jeszcze miesiąc temu mógłby liczyć co najwyżej na nieco ponad 50 tys. czytelników. Czy gazeta Sylwestra Latkowskiego na pewno walczy o wolność słowa? Patrząc na najnowsze nagrania, można mieć wątpliwości. Czy na aferze i plecach nagranych polityków wygrzebie się z komercyjnego dołka? Już to zrobiła.
– Nie ma. Skończyły się o szóstej rano – usłyszałem dziś w jednym z kiosków na Mokotowie, niedaleko restauracji "Sowa & Przyjaciele". Każdy wydawca marzy o tym, aby jego jego czytelnicy bili się o gazetę. A sposobem na zakup "Wprostu" jest dziś dogadanie się z kioskarką, aby odłożyła dla nas egzemplarz do teczki. Ot, "wraca stare".
– Efekt biznesowy jest, to nie ulega wątpliwości – mówi medioznawca prof. Maciej Mrozowski. Jak mówi, taki był cel i sens działania "Wprostu". – Na krótką metę to musi zrodzić ruch wokół tej gazety, która zwiększa nakłady i model biznesowy na tym zyska – stwierdza mój rozmówca.
Rzutem na taśmę
Ale cofnijmy się do kwietnia tego roku, kiedy średnia sprzedaż tygodnika "Wprost" wyniosła 51 660 egzemplarzy. Liderem sprzedaży był „Gość Niedzielny”, na drugie miejsce wskoczył "Newsweek", a na trzecie miejsce spadła "Polityka". Za podium znalazły się kolejno tygodniki "W sieci", „Tygodnik Do Rzeczy”, a dopiero po nich - "Wprost", którego sprzedaż spadła rok do roku o 21,91 procent.
Krótko mówiąc, tygodnik znalazł się w poważnych tarapatach, na które trzeba było reagować, choćby chwytliwymi okładkami. Wiedzieli o tym nie tylko wydawcy, ale też cała branża, bo wyniki sprzedaży nie są przecież żadną tajemnicą. To mogło stworzyć wrażenie, że tygodnik ten będzie szczególnie podatny na podrzucone mu smakowite kąski, którymi wzgardziłyby (i zrobiły to) inne znane tytuły.
Jak zauważył Tomasz Lis w swoim felietonie, taśmy dwukrotnie miały trafiać do redakcji "Wprost" w czwartek, a więc tuż przed zamknięciem numeru. Osoba, która je dostarczała dała mało czasu na podjęcie decyzji o ewentualnym wstrzymaniu publikacji, lub też na jej dokładne sprawdzenie i próbę odpowiedzi na podstawowe pytania. Przy tej kondycji sprzedażowej, głodna wyników redakcja, mając w rękach gorący kartofel, mogła tylko nałożyć go na talerze, a nie wrzucać go z powrotem do ogniska.
Przychodzi biznesmen do tygodnika
Pomimo coraz gorszych wyników "Wprostu" znalazł się ktoś, kto dostrzegł potencjał podupadającego (to już mniej aktualne) tytułu. Był to jeden z członków zarządu Platformy Mediowej Point Group, właściciela tygodnika „Wprost”.
Osoba ta, której nazwisko nie jest ujawniane, kupiła 235963 akcje spółki za ponad 87 tys. zł - informują wirtualnemedia. Serwis zaznacza jednak, że w zarządzie zasiadają PMPG zasiadają tylko dwie osoby: prezes Michał Lisiecki i członek zarządu Tomasz Sadowski.
Do transakcji dochodziło między 9 a 16 czerwca tego roku, a więc tuż przed ujawnieniem taśm Platformy przez tygodnik. Kimkolwiek była ta osoba, miała "wyjątkowe szczęście", bo wyniki sprzedaży przypominające brzydkie kaczątko zamieniły się w dorodnego łabędzia, który umie zarabiać duże pieniądze. Wyborcza.biz pisze, że na tej transakcji można było zarobić w ostatnich tygodniach przynajmniej milion złotych.
Tyle tylko, że łabędź ten może niebawem stracić skrzydła. Nietrudno bowiem się domyślić, że niektórzy reklamodawcy (także ci państwowi) mogą mieć delikatnie mówiąc "za złe" fakt, że taśmy z nielegalnych podsłuchów uderzające rykoszetem również w państwowe spółki, ukazały się na łamach "Wprostu". Przy niekorzystnym dla tytułu scenariuszu, zawężeniu mogą ulec także kanały dystrybucji inne niż sprzedaż tradycyjna. Chodzi o tak zwane sprzedaże pakietowe egzemplarzy, które trafiają do sieci hoteli, restauracji i firm.
Wszystko na jedną kartę
Im więcej podmiotów biznesowych poczuje, że "Wprost" nadepnęło im na odcisk, tym większe mogą być problemy z reklamodawcami, nawet przy dużych nakładach. Te zaś mogą zacząć spadać, jak tylko redakcja "wystrzela się" z posiadanych taśm.
– Jest taka możliwość – mówi prof. Mrozowski. – Wydaje mi się, że rząd powinien wycofać się z reklam we "Wprost". Instytucje publiczne nie mogą reklamować się w gazecie, która wykonuje świńskie numery, wobec tych instytucji, bo ośmiesza ich przedstawicieli. Gdyby wykryła spisek przeciwko państwu, byłaby chwalona i trzeba by ją wspierać. Ale nie w sytuacji, kiedy ona zamyka się w kręgu plotkarsko-podglądacko-podsłuchiwawczym – mówi Mrozowski.
Kto może się wycofać? Wystarczy spojrzeć na państwowe spółki, które reklamowały się w ostatnich numerach: Poczta Polska, TAURON Polska Energia, Grupa Azoty, PGE Polska Grupa Energetyczna S.A. czy PGNiG SA.
Wydaje się, że najlepszym scenariuszem dla samego "Wprost" byłaby sytuacja, gdy afera taśmowa doprowadzi do zmiany władzy. Mogłoby to nie tylko uchronić tygodnik przed odpływem choćby państwowych spółek reklamujących się w tygodniku, ale wręcz uczyniłoby to z gazety jeden z najbardziej znaczących tytułów w Polsce. Mrozowski twierdzi jednak, że nowa władza wcale nie musi odwdzięczyć się gazecie za wyeliminowanie poprzedników.
Jednym ze scenariuszy jest ten, w którym redakcja w tej sytuacji brnie w stopniowe ujawnianie kolejnych nagrań, bo tylko to może zapewnić utrzymywanie wysokiej pozycji w rankingach sprzedażowych. I zdaje się, że właśnie to możemy obserwować. Komu to służy? Do końca nie wiadomo.
Niestety ubieranie się w wolnościowe barwy i przekonywanie, że pomija się wątki nieistotne dla opinii publicznej stoi nieco w sprzeczności z tym, co serwuje nam tygodnik. Bo jak inaczej nazwać opisy potraw, wulgarne cytaty i mało smaczne żarty? A to ich jest najwięcej w kolejnych publikacjach.
Zdaniem prof. Mrozowskiego, sprzedaż i tak prędzej czy później zacznie spadać, bo czytelnicy znudzą się zapisami kolejnych biesiad. – Nawet jak mają sto taśm, na których kolejni urzędnicy publiczni żartują sobie i szydzą z Ameryki, Francji Anglii, z tego czy innego ministra lub prezydenta. Na dłuższą metę, te tematy są nudne – mówi Mrozowski.
Albo będzie pupilem władzy, albo ta władza zorientuje się, że z "Wprost" trzeba grać ostrożnie, bo jedną ręką salutuje, a drugą wkłada magnetofon do kieszeni. Jak się jednej partii szkodzi to druga się cieszy, ale potem ta druga nie jest tak łatwowierna, bo i jej mogą zaszkodzić.
Wojciech Szacki
publicysta
Czy ktoś z 11 autorów podpisanych pod tekstem „Wprost” mógłby mi to wytłumaczyć? Niekoniecznie solidarycą i stemplem „wolność słowa”?
Podejrzewam, że te didaskalia są potrzebne, bo nic poza tym tam nie ma. Gdyby pominąć wulgaryzmy, opisy potraw i win i dowcipy, zostałoby niewiele lub zgoła nic. Kilka ciekawostek, zero skandali. CZYTAJ WIĘCEJ