Ten film mógłby nosić tytuł "Chłód", tak w nim ascetycznie i emocjonalnie pusto. Jego twórcą jest wciąż dość młody – 43 lata, dwa pełne metraże na koncie – brytyjski reżyser Steve McQueen, którego interesują tylko skrajne stany i najczystsze ludzkie emocje. Strach, determinacja, samotność, potrzeba.
Ten fascynujący artysta sztuk wizualnych, którego wyróżniono m.in. Nagrodą Turnera za instalacje wideo, to ktoś, kto myśli równie precyzyjnie, co obrazuje. Dlatego chłód mógłby stanowić klucz do świata wewnętrznego Brandona Sullivana (zjawiskowy Michael Fassbender). Choć wypełnia go seks, świat ten nie pulsuje życiową energią, zmysłowością i radością. “Wstyd” jak żaden inny film dotychczas pokazuje seks jako zbiór rytuałów multiplikowanych przez popkulturę, czynności równie banalnych co branie prysznica i jedzenie kanapki, tyle że stabuizowanych, obciążonych przez kulturę znaczeniem, nacechowanych ideologicznie. W wykonaniu cierpiącego na seksoholizm Brandona seks nie jest wyzwalający – potrzebuje kolejnych ekstaz, powracających nawet kilka razy dziennie klimaksów.
W kamerze McQueena nie jest też brzydki ani wulgarny, jak u Patrice'a Chéreau w “Intymności” – jest właśnie neutralny. Wydaje się, że bohater Fassbendera nie łudzi się nawet, że dzięki erotycznym stosunkom przybliży się do drugiego człowieka – jak zobaczymy, namiastka realnej bliskości go paraliżuje. Nie – dla niego seks jest konieczną życiową czynnością i jako taki nie budzi emocji, choć oczywiście, jak każde narastające uzależnienie, wymaga coraz większej intensywności, wzmagających się dawek – by zacytować szefa Brandona, który nie wie nawet, jak bardzo ma rację – tych wszystkich anali, seksu grupowego, “interracial facial” itd. Brandon na fali potrzeby, wręcz fizycznej konieczności, staje się seksualnym kamikadze, ryzykującym zbyt wiele dla niewielkiej dawki pocieszenia/spełnienia.
Jak bardzo pusto i chłodno jest w jego świecie, pokazują relacje Brandona z siostrą Sissy (Carey Mulligan), przybyłą do Nowego Jorku z niejasnym poczuciem ni to porażki, ni to nowej szansy, w poszukiwaniu bliskości. Rodzeństwo pozostaje w relacji pełnej napięcia i utrwalonych reakcji; powiedzieć, że się mijają, byłoby banalnie. Brandon nie potrafi zrobić dla niej miejsca, traktuje jej pojawienie się jak zamach na swoją niezależność, Sissy zaś szantażuje go
emocjonalnie, zachowuje się nieodpowiedzialnie. Jak stwierdza, oboje nie są złymi ludźmi, tylko pochodzą ze złego miejsca, co jest jedyną sugestią we “Wstydzie” na temat przeszłości obojga. To niedoprecyzowanie działa na rzecz filmu – widzowi przelatują przed oczami niezliczone potworności, których musieli doświadczyć w rodzinnym domu (bo gdzieżby indziej?) mali Sullivanowie. Czy to one odpowiadają za pustkę i karłowatość wszystkich ich związków? Myślę, że Steve McQueen celowo nie diagnozuje – to oskarżenie nie pada pod żadnym konkretnym adresem. Ale pada na podatny grunt.
Swój film pełen ascetycznych wnętrz, pięknych miejskich widoków, urodziwych ludzi i luksusowych nocnych klubów Brytyjczyk buduje ostrożnie, niespiesznie, mówiąc dokładnie tyle, ile potrzeba. Czujna kamera oddaje raz wspaniałego, tropiącego kolejną “ofiarę” Brandona, raz rozdzierany wewnętrzną koniecznością strzęp człowieka. Jest mniej frenetyczna niż w niedocenionym “Nieodwracalnym” Gaspara Noé podanym w trochę zbliżonym tonie, bardziej po stronie bohatera niż w “Ostatnim tangu w Paryżu” Bernardo Bertolucciego. Ekranowemu seksowi towarzyszy we “Wstydzie” liryczna muzyka, zupełnie nieprzystająca do gorączki szarpiącej bohatera, choć dobrze licująca z neutralną funkcją miłości cielesnej. Minimalna sympatia, którą żywimy do bohatera, jest akurat wystarczająca, by samemu nie zarazić się chłodem, a jednocześnie poczuć jego powiew na policzkach. To idealnie wyważone dzieło, którego McQueen – artysta wideo
– nie przekombinował, nie wyprał z klasycznych środków filmowych, jak zrobił to chociażby Wilhelm Sasnal w “Z daleka widok jest piękny”. McQueen mówił w Amsterdamie we wrześniu: “Chodzi mi o rzucanie ludziom wyzwania. O wystawianie na próbę ich samych i ich przekonań”. Jego film jest dla widza znośny, co nie znaczy, że przyjemny. Tym bardziej trzeba go obejrzeć.
“Wstyd” (Shame), reż. Steve McQueen,
wyst. Michael Fassbender, Carey Mulligan, Nicole Beharie
USA 2011, 101 min
Premiera: 24 lutego