– Poprawność polityczna to bzdura – oświadczył wprost uwielbiany aktor Gary Oldman. I, oczywiście, rozpętał burzę, bo jego słowa są bardzo politycznie niepoprawne. Jedni mówią, że pokazał swoją prawdziwą twarz antysemity. Inni mówią "niech go Bóg błogosławi" i biją brawo za "słowa prawdy" i zdrowy rozsądek. O co chodzi z całą tą poprawnością? Gdzie jest granica między poprawnością polityczną a absurdem, za którą stajemy się śmieszni? I czy warto ją przekraczać dla dobra sprawy?
W wywiadzie dla "Playboya" Oldman powiedział dużo. – To jakiś pieprzony żart – mówił aktor, biorąc w obronę kolegów po fachu: Mela Gibsona i Aleca Baldwina. Pierwszemu zdarzają się wypowiedzi o wybitnie antysemickim charakterze. Drugi powiedział do kogoś na ulicy "ty pedale". W swojej żarliwej obronie aktorów Oldman posunął się tak daleko, że zaczęto zastanawiać się, czy zajmująca się nim agencja PR-owa przespała moment, w którym aktor postanowił podzielić się z mediami swoimi poglądami.
Aktor zaznacza jednocześnie, że żyjemy w schizofrenicznym świecie, w którym można czynić takie komentarze, o ile chowane są pod maską komedii czy satyry. Tyle tylko, że satyra po to jest, żeby obnażać głupotę, pokazywać absurdy i piętnować głupotę. Ot, taka subtelna różnica.
Konserwatysta Roger Scruton definiuje w "Słowniku myśli politycznej" poprawność polityczną jako "wymuszenie takich zachowań językowych i innych, które będą zgodne z pewną szczególną wizją społeczeństwa wielokulturowego, pluralistycznego, opiekuńczego i nie osądzającego". Czyli – żyjemy i dajemy żyć innym. Szanujemy i jesteśmy szanowani. Wyrażamy otwarcie swoje zdanie i pozwalamy wyrażać je innym. Słowem – wolność, równość i braterstwo. A może siostrzaność?
Jeszcze poprawność czy już jej karykatura? Celem poprawności politycznej jest wykluczenie z dyskursu publicznego rozmaitych uprzedzeń – zwłaszcza wobec mniejszości – i mowy nienawiści. Przeciwnicy dyktatury poprawności politycznej uważają, że w praktyce często oznacza ona lansowanie jedynie słusznych poglądów i piętnowanie tych, którzy światopogląd mają inny. Cienką granicę, za którą poprawność polityczna zmienia się we własną karykaturę i piętnuje poglądy inne niż politycznie poprawne, trudno wyczuć.
Ideałem byłoby stosowanie reguły Woltera - "Nie zgadzam się z tobą, ale zawsze będę bronił twojego prawa do posiadania własnego zdania". W wolnym tłumaczeniu - jeśli akceptujesz, powiedzmy, związki osób tej samej płci, nie nazywam cię z pogardą "lewakiem"; jeśli ich nie akceptujesz - nie nazywam cię "ciemnogrodem". I nie staram się cenzurować twoich poglądów. Chcę tylko, żeby były wyrażane bez jadu, nienawiści i obraźliwych epitetów.
Artysta Rafał Olbiński uważa, że znaleźliśmy się w matni nacechowanej hipokryzją poprawności politycznej.
W praktyce rzeczywiście często okazuje się, że poprawność polityczna stała się potężnym narzędziem marketingowym. Z jednej strony sznurujemy usta, żeby przypadkiem kogoś nie obrazić i nie wydać się mało wrażliwym społecznie "ciemnogrodem", z drugiej – uważnie obserwujemy nastroje mniejszości, bo są wśród nich i wyborcy, i konsumenci. A zasada powinna być inna.
Może i skomercjalizowana. I co z tego? –Fakt, że poprawność polityczna została też skomercjalizowana, kompletnie niczego nie tłumaczy. Miłość też skomercjalizowano, i religię, i Holocaust... Ale czy wynika z tego, że nie można kochać szczerze, modlić się żarliwie i z prawdziwym przejęciem składać hołd ofiarom Zagłady? – pyta retorycznie publicysta Jacek Rakowiecki.
– Oburzamy się na złamanie reguł poprawności politycznej, bo to łatwe. Łatwo jest wydać się lepszym na czyimś tle – mówiła w rozmowie z naTemat dr Ewa Pietrzyk-Zieniewicz, specjalistka w dziedzinie erystyki z Instytutu Nauk Politycznych UW. – Zasadą powinno być: mówmy o problemach, a nie obrażajmy się personalnie.
Jacek Rakowiecki jest podobnego zdania.
Nie demonizować Jak zawsze złotym środkiem okazuje się umiar. Jakiś czas temu felietonista "New York Timesa" postulował, by zaprzestać używania słowa "homoseksualista", ponieważ "brzmi przestarzale i klinicznie (...), nigdy nie było bardziej naładowane znaczeniami, bardziej celowo używane i, dla uszu wielu gejów i lesbijek, bardziej pejoratywne". Słowo "homoseksualizm" stało się więc obraźliwe. Czy na pewno? Czy więcej szkody nie wyrządza językowi, a przez to i dyskursowi publicznemu, drobiazgowe rozstrząsanie kwestii, jakie słowo kogo obraża i w jakim stopniu?
Językoznawca prof. Jerzy Bralczyk uważa, że demonizowanie słów może przynieść więcej szkody niż pożytku. Lepiej je więc oswajać.
Jedna z internautek zwróciła się do profesora z prośbą, by zaczął działać, razem z innymi językoznawcami, na rzecz...wyeliminowania z języka polskiego rzekomo zawierającego negatywne konotacje słowa "Ukrainiec" i zastąpienia go "Ukraińczykiem". Profesor odpowiedział tak:
Granice wolności, granice podłości I gdyby takie nastawienie rzeczywiście dominowało, poprawność polityczna prawdopodobnie nie byłaby do niczego potrzebna. Jednak wcale nierzadkie przypadki zbrodni nienawiści, umocowane w języku i nim legitymozowane, pokazują, że potrzebna jest. Nawet, jesli czasem stosowana na wyrost i powodująca dezorientację w gąszczu tego, co można i wypada a tym, co w tych kategoriach się nie mieści. Bo nie dla wszystkich jest to jasne. Zasada chyba powinna być taka, że jeśli, stosując - nawet na wyrost -poprawność polityczną, możemy uchronić od bycia celem nienawistnych ataków choćby kilka osób, to róbmy to - nawet kosztem popadnięcia w, być może, śmieszność.
Bo, jak mówi Jacek Rakowiecki, czasami uzasadnione protestowanie przeciw kagańcowi poprawności politycznej staje się niebezpieczne, kiedy ma uzasadniać każdą podłość i świństwo wyrządzoną w imię "niepoddawania się dyktatowi" tejże poprawności.
– Jeśli mama kiedyś tłumaczyła mi, że nie wolno puszczać bąków w towarzystwie (co było ewidentnym dyktatem poprawności!), to nie robię tego po dziś dzień, choć w międzyczasie dowiedziałem się, że hamowanie gazów jest dla organizmu na dłuższą metę szkodliwe. Radzę sobie jednak tak, że gdy już muszę, robię to na osobności a nie przy bliźnich – mówi.
To samo poleca tym, którzy w imię "praw jednostki" nie potrafią powstrzymać się od nazwania kogoś "pedałem" , "żydem" czy "czarnuchem". - Nie potrafią? A to by jednak znaczyło, że nie chodzi im o wolność do ekspresji, ale o przyjemność, jaką czerpią z upokorzenia bliźniego... I tę wyjątkowo podłą przyjemność przedkładają nad inne wartości - konkluduje publicysta.
------------
Dziś rano Oldman za swoją wypowiedź przeprosił wszystkich, którzy mogli poczuć się urażeni.
Mel upił się i powiedział o kilka rzeczy za dużo, ale wszyscy mówiliśmy takie rzeczy. Wszyscy jesteśmy pieprzonymi hipokrytami(...) Czy policjant, który go aresztował, nigdy nie użył słowa 'czarnuch' czy 'pieprzony żyd'? Jestem brutalnie szczery. Ta hipokryzja doprowadza mnie do szału. Alec nazwał kogoś pedałem, bo był wkurzony -wychodził ze swojego domu i ten ktoś nie dawał mu spokoju. Nie winię go. I jest prześladowany (...).
Rafał Olbiński
architekt, malarz, grafik
To jeden z największych koszmarów tej konsumpcyjnej kultury. Polega tylko na tym, żeby jedna grupa nie obraziła się na drugą. Nie ma nic wspólnego z moralnością, empatią w stosunku do innych grup. To tylko biznes. Uważaj, bo obrazisz konsumenta. Bo jak się obrazi, to przestanie kupować.
Jacek Rakowiecki
publicysta, rzecznik TVP
Jak z każdą sprawą, można przegiąć i z poprawnością polityczną. Chciałbym jednak zauważyć, że kiedyś nazywała się ona po prostu dobrym wychowaniem i kulturą osobistą. Człowiek dobrze wychowany nie klął (bez potrzeby...), nie przezywał innych, nie epatował własną ważnością i pogardą wobec innych. Oczywiście, zmieniła się "lista" rzeczy, których nie wypada (moja babcia dostawała palpitacji, gdy ktoś powiedział... cholera...), ale zasada pozostałą z grubsza ta sama.
prof. Jerzy Bralczyk
językoznawca
Niedobrze jest, kiedy wokół słów narastają mity. Słowo "homoseksualista" funkcjonuje jako opozycja do "heteroseksualisty", i nie jest to jedyna para wyrazów, w których używa się cząstek "homo" i "hetero". Mamy choćby słowa "homogeniczny" i "heterogeniczny". Jeśli będziemy ulegali przejściowym skojarzeniom, nigdy nie uda nam się ustabilizować słownictwa. Jeśli szukamy innych słów, to uciekamy. Oczywiście, że słowa zyskują sobie konotacje.
prof. Jerzy Bralczyk
językoznawca
Istotnie, czasem mamy ochotę, znajdując niepożądane konotacje w słowie, zastąpić je innym. Czasem ma to wymiar powszechny, związany z tzw. polityczną poprawnością, w imię której w USA mówi się o Afroamerykanach, a u nas o Romach. Co do mnie, jestem zdania, żeby raczej starać się coś zrobić z dawnym i dobrze zakorzenionym słowem Ukrainiec w jego podstawowym znaczeniu niż wprowadzać nowego i nieco (przyznam) dziwnego Ukraińczyka (...)
Podobnie używałbym (i zresztą używam) życzliwie i w dobrych kontekstach nazw Murzyn, Żyd, Cygan – po to, by w ten sposób ocalić ich normalne, podstawowe znaczenie w języku. Naszymi przyjaciółmi powinni być Holendrzy, Czesi, Żydzi, Arabowie, Ukraińcy, Łotysze, Cyganie, Murzyni i Hindusi – a także wszyscy inni.