"W Polsce są setki tysięcy niedożywionych dzieci". Choć to teza oparta na wątpliwej jakości raporcie, dziś już nie można z nią dyskutować. Jak wiele innych haseł, trafiło do sfery politycznie poprawnych dogmatów. Wszystko przez gafy Stefana Niesiołowskiego i Julii Pitery, którzy chcąc pokazać absurd badania fundacji "Maciuś", zdecydowanie przekroczyli granice dobrego smaku. To kolejny temat, w którym na długo skrępowane będą ręce polityków. Niesłusznie, bo problem jest poważny. Tylko gdzie indziej.
Kilka dni temu fundacja "Maciuś" opublikowała raport, według którego w Polsce jest 800 tysięcy niedożywionych dzieci. Zaskakujące dane spowodowały lawinę komentarzy i doniesień prasowych na ten temat, a problem urósł do rangi narodowej katastrofy. O dzieci pytała na swoim facebookowym profilu Monika Olejnik. Raport wykorzystywali też w rozgrywkach z rządem politycy PiS: Joachim Brudziński i Adam Hofman.
Problem jest. Ale zamilczmy
Szybko okazało się jednak, że problem mógł być wyolbrzymiony. Badanie zostało przeprowadzone metodą telefoniczną, a jego wyniki zestawione z… prośbą o przekazanie 1 proc. podatku na rzecz fundacji. Dla naTemat mówił o tym przewodniczący sejmowej Komisji Polityki Społecznej i Rodziny, poseł Sławomir Piechota. Przypomniał, że jeszcze niedawno koniec problemu głodnych dzieci obwieścił Rzecznik Praw Dziecka Marek Michalak.
O raporcie w mediach wypowiadali się też Stefan Niesiołowski i Julia Pitera. Posłowie PO próbowali go zdementować, ale sposób, w który to robili, wywołał skandal za skandalem. Niesiołowski mówił, że on za młodu jadł szczaw i nie był głodny. Wniosek? Skoro teraz tą rośliną porastają nasypy kolejowe, to znaczy, że w Polsce nie ma głodnych dzieci. Podobny lapsus zdarzył się też Piterze. Z jej wypowiedzi dla Superstacji wynika, że dzieci nie głodują, tylko po prostu wychodzą z domu bez śniadania.
Słowa posłów Platformy wywołały oburzenie. Zarówno dziennikarze, jak i komentatorzy programów publicystycznych skupili się na krytykowaniu parlamentarzystów. W gąszczu wypowiedzi zniknął prawdziwy problem: dzieci głodujących co prawda nie ma tak wiele, jak wynika z badań fundacji, ale wciąż ogromna część najmłodszych nie odżywia się racjonalnie. Teraz należałoby poszukać rozwiązania tej bardzo istotnej kwestii. Dialog na ten temat wydaje się już, przynajmniej przez jakiś czas, niemożliwy, bo niezręczne wypowiedzi posłów sprawiły, że mówienie o głodnych dzieciach stało się politycznie poprawne. Stając tym samym obok związków homoseksualnych, in vitro, aborcji i wielu innych obyczajowych tematów.
Zakaz używania
Poprawność polityczna to, najkrócej mówiąc, zbiór konwencji, które w znacznym stopniu regulują, co można powiedzieć. Tak na łamach pisma "Liberte!" opisywał ją ekonomista dr Kazimierz Tarchalski. Według niego żelazną zasadą politycznej poprawności jest wykluczenie ze społeczności tych, którzy otwarcie bronią istnienia związku między wolnością jednostki i jej odpowiedzialnością.
Zdaniem Tarchalskiego jeśli w danym kraju poprawność polityczna jest bardzo wysoko rozwinięta, może prowadzić nawet do autocenzury – politycy nie będą mówić o sprawach, które mogą zostać uznane za niepoprawne politycznie. Jak to działa?
Na gruncie niebudzącym tak wielkich emocji, jak bieżąca polityka, zbadał to Maciej Rojek z Wydziału Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego. W eseju zamieszczonym na stronach Forum Oświatowego pokazał, jak poprawność polityczna wpływa na myślenie o systemie edukacji. "Polityczna poprawność w polskiej oświacie przejawia się w jawnym powstrzymywaniu się przez osoby odpowiedzialne za oświatę (przedstawiciele rządu, samorządowcy, pracownicy organów prowadzących i nadzorujących szkoły, „niezależni eksperci”) od używania wyrażeń, które mogłyby być negatywnie przez środowisko nauczycielskie odebrane" – napisał.
Słowa, które wybrał, zaskakują. Okazuje się bowiem, że poprawność polityczna sprawia, że w kontekście oświaty nie można używać takich słów, jak: wolny rynek, wartość rynkowa, produkt, konkurencyjność czy zysk. To z kolei rzutuje jego zdaniem na to, jak wygląda cały nasz system: między szkołami nie ma często konkurencji, co z kolei sprawia, że placówki, które oferują najlepszą jakość nauczania nie są w żaden sposób premiowane.
Emocje
Sprzeciwienie się poprawności politycznej zawsze wzbudza emocje. Często dzieje się tak dlatego, że prezentacji odmiennych przekonań towarzyszą lapsusy językowe, lub zwykła niegrzeczność. Tak było, kiedy Lech Wałęsa chciał powiedzieć, że nie akceptuje związków homoseksualnych, a w rozmowie z dziennikarzem TVN24 przyznał, że zepchnąłby ich do ławkowego getta w Sejmie.
– Oburzamy się na złamanie reguł poprawności politycznej, bo to łatwe. Łatwo jest wydać się lepszym na czyimś tle – mówi dr Ewa Pietrzyk-Zieniewicz, specjalista w dziedzinie erystyki z Instytutu Nauk Politycznych UW. – Zasadą powinno być: mówmy o problemach, a nie obrażajmy się personalnie. A tymczasem u nas publiczne rozmowy są spersonalizowane do bólu. Tak, że ważne rzeczy po prostu z niej umykają – mówi i dodaje, że jej zdaniem zbyt wielkie oburzenie podniosło się także po słowach Stefana Niesiołowskiego.
Zgadza się z nią prof. Marek Jeziński, politolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. – Jesteśmy zainteresowani słowami, bo łatwiej skupić się na nich, a nie na kwestiach merytorycznych. Słowa są atrakcyjne w mediach, a politycy, którzy mówią ostro, są łatwym celem – ocenia. – Słowa aktywują w polityce emocje, a to one wpływają na sondażowe słupki – dodaje.
Skutki są takie, że pewne tematy w debacie publicznej po prostu przestają istnieć. Jak zauważył w swoim artykule dr Tarchalski: "Poprawność polityczna […] wspiera kulturę trywialnych sporów i tym samym utrudnia pracę wymiarowi sprawiedliwości i wzmacnia podstawy ideologii państwa opiekuńczego".
Zmiany?
Jak walczyć z nadmierną poprawnością polityczną? Zdaniem prof. Jezińskiego powinno się stawiać przede wszystkim na edukację. – Zamiast wydawać kolejne zakazy czy też nadmiernie piętnować osoby, które łamią jej zasady, lepiej od małego uczyć o tym, jak powinno funkcjonować społeczeństwo. Szukać przyczyn "niepoprawnych politycznie" postaw, a nie tylko walczyć ze skutkami – mówi.
Podobnie uważa Slavoj Žižek, popularny słoweński socjolog. W swojej książce "Rewolucja u bram", napisał: "Jedynym skutecznym sposobem, aby znieść efekt nienawiści, jest, paradoksalnie, stworzenie okoliczności, w których będziemy mogli wrócić do pierwszego ogniwa łańcucha i użyć go w nieagresywny sposób".
Jak ma to wyglądać w praktyce? Z pomocą przychodzi tu prof. Jerzy Bralczyk, który w serwisie językowym PWN napisał wiadomość do czytelniczki pytającej, czy można używać słowa "Ukrainiec".
Istotnie, czasem mamy ochotę, znajdując niepożądane konotacje w słowie, zastąpić je innym. Czasem ma to wymiar powszechny, związany z tzw. polityczną poprawnością, w imię której w USA mówi się o Afroamerykanach, a u nas o Romach. […] Co do mnie, jestem zdania, żeby raczej starać się coś zrobić z dawnym i dobrze zakorzenionym słowem Ukrainiec w jego podstawowym znaczeniu niż wprowadzać nowego i nieco (przyznam) dziwnego Ukraińczyka – który trochę kojarzy się z Chińczykiem, a trochę przywołuje nieco zabawną zdrobniałość. […] Podobnie używałbym (i zresztą używam) życzliwie i w dobrych kontekstach nazw Murzyn, Żyd, Cygan – po to, by w ten sposób ocalić ich normalne, podstawowe znaczenie w języku. Naszymi przyjaciółmi powinni być Holendrzy, Czesi, Żydzi, Arabowie, Ukraińcy, Łotysze, Cyganie, Murzyni i Hindusi – a także wszyscy inni. CZYTAJ WIĘCEJ