
Kubeł zimnej wody na głowę zwolenników głosowania przez internet wylewają właśnie Norwegowie. Kilka lat temu Oslo postanowiło rozpocząć eksperyment pozwalający na wybory przez sieć. Dziś rezygnują z tego rozwiązania, bo nowoczesność okazałą się zbyt mocno zagrażać prawidłom demokracji.
REKLAMA
Nad Wisłą nie brakuje zwolenników elektronicznych głosowań. Upatruje się w tym łatwego rozwiązania problemu niskiej frekwencji i lepszego odzwierciedlenia nastrojów społecznych na ogłaszane przez PKW wyniki.
Podobnie przed laty myśleli Norwegowie, którzy zamiast prowadzić wieloletnią debatę na ten temat postanowili sprawdzić, czy głosowanie przez internet ma sens w praktyce. Ponad 3,6 mln uprawnionych do głosowania Norwegów miało szansę przekonać się o tym podczas wyborów samorządowych przed trzema laty i potem ponownie, gdy po latach rządów lewicy władzę przejęła partia konserwatystki Erny Solberg.
To właśnie jej gabinet postanowił, że dalsze eksperymentowanie z wyborami przez sieć nie ma sensu. Warto jednak podkreślić, że to nie tyle odgórna decyzja urzędników, a efekt wsłuchania się w głosy wyborców. Ci bowiem przez minione lata wielokrotnie podnosili obawy o to, że głosowanie przez internet wypacza podstawową zasadę wyborów, czyli ich tajność.
Statystycy z norweskich organów wyborczych i Instytutu Badań Społecznych nie mieli tymczasem żadnych wątpliwości, że tego typu ułatwienie w znaczący sposób nie odbiło się na wzroście frekwencji. Ci, którzy nie głosowali od lat w sposób fizyczny, nie mieli najmniejszej ochoty głosować wirtualnie.
Trzy lata przygody Norwegii z głosowaniem przez internet dało też twarde dowody tym, którzy ostrzegają, że w dużych państwach z wielomilionową grupą uprawnionych do głosowania może dochodzić do sytuacji, w których część wyborców zdoła zagłosować najpierw przez sieć, a później udać się do lokalu wyborczego. W wyborach parlamentarnych w roku 2013 w ten sposób prawo złamało ponad 200 tys. Norwegów.
Źródło: Puls Biznesu
