Kiedy okazało się, że jego syn ma guza mózgu, rzucił wszystko i bez reszty poświęcił się leczeniu. Kiedy lekarze powiedzieli, że chłopak nie będzie chodził, nie poddał się, tylko sam zaczął go rehabilitować. Udało się. Joachim chodzi, biega, a teraz zamierza przejechać 10 000 kilometrów na rowerze po Australii, by jak sam mówi "zwyciężyć ze swoim rakiem...". Nie sam. Wspólnie z ojcem.
W grudniu 2008 roku Robert Czerniak pojechał z 18-letnim synem Joachimem do Ameryki Południowej. Robert kończył wówczas zbierać materiały do pracy doktorskiej. Udało mu się zwolnić syna ze szkoły na kilka miesięcy. Z dyrektorem placówki ustalił, że Joachim nadrobi zaległości po powrocie.
Wyprawę sfinansowali z własnej kieszeni. Joachim chciał przejść coś w rodzaju inicjacji. Miał poznać i otworzyć się na inne kultury. W Ameryce Południowej w trzy miesiące przejechali przez 11 państw. Ojciec z synem przeżyli tam wiele przygód, włącznie z próbą porwania.
Diagnoza
Kiedy wrócili, rzucili się w wir zajęć. Robert, żeby załatać dziurę budżetową został drwalem. W wolnych chwilach pracował nad zebranym materiałem naukowym, a Joachim nadrabiał zaległości w szkole.
Po około trzech miesiącach od powrotu, Joachim zaczął się nagle bez powodu przewracać. Pierwszą myślą jego ojca było, że to jakaś choroba tropikalna. W trakcie wyprawy byli w strefach malarycznych. Joachim przeszedł serię badań. Lekarz rodzinny skierował go do okulisty, bo gorzej widział. Jego ojciec miał przeczucie, że to niewłaściwy trop. Zabrał syna na ostry dyżur do szpitala. Tam zbadał go okulista, później laryngolog i neurolog. Zrobiono mu badania tomografem, które wykryły guz w mózgu.
- Byliśmy przerażeni - wspomina Robert Czerniak. Kolejne badanie rezonansem wykazało, że guz jest umiejscowiony tuż pod oczami To on powodując nacisk, sprawiał, że Joachimowi załamywał się kąt widzenia. Każde nagłe obrócenie głową, wywoływało zawroty głowy.
Lekarze powiedzieli, że potrzebna jest natychmiastowa operacja, bo w przeciwnym razie dojdzie u Joachima do wodogłowia i śmierci. - Syn zaczął przyjmować sterydy, a ja rzuciłem wszystko i zacząłem szukać szpitala, który może przeprowadzić taką operację.
Nie było to łatwe, bo ten nowotwór - guz szyszynki - stanowi zaledwie 1 proc . wszystkich raków mózgu. - Mieliśmy dużo szczęścia, bo udało mi się znaleźć szpital w Sosnowcu. Kierownik instytutu, kazał jak najszybciej przyjechać - dodaje Robert Czerniak.
Kolejny cios
Jak wspomina, przed operacją jego wizja wyglądała tak: szpital, operacja i Joachim będzie zdrowy. - Nie czytałem nic w internecie. Gdybym to zrobił, pewnie zszedłbym na serce - przyznaje.
Operacja zamiast przewidywanych czterech godzin trwała siedem. Było bardzo trudno wydostać guza. Joachim po operacji był w bardzo ciężkim stanie. Na ojca spadały coraz gorsze informacje - zapowietrzony mózg, padaczka pooperacyjna. Lekarze nawiązali logiczny kontakt z Joachimem dopiero w drugiej dobie po operacji. - Wtedy spadły na mnie kolejne szokujące diagnozy. Syn poruszał rękami, ale nogi ani drgnęły. Badanie rezonansem potwierdziło, że podczas operacji doszło do porażenia rdzenia kręgowego.
W tym szpitalu jest przeprowadzonych 10 operacji mózgu dziennie. W ciągu 30 lat istnienia szpitala, były tylko dwa takie przypadki. Byłem szczęśliwy, że Joachim przeżył, ale stanąłem przed bardzo trudnym zadaniem. Jak miałem mu powiedzieć, że już nigdy nie będzie chodzić?! - wspomina ciężkie chwile ojciec chłopaka - Jesteśmy najpierw przyjaciółmi, dopiero później ojcem i synem. Mimo to, nie potrafiłem mu tego powiedzieć - przyznaje.
Ojciec - rehabilitant
Robert Czerniak tłumaczył zaniepokojonemu niedowładem nóg synowi, że w kończynach dolnych czucie wraca na końcu. Jak tylko lekarze wychodzili masował mu nogi, zginał i rozciągał. Joachim miał jeszcze podpiętą kroplówkę, a już ćwiczył. W piątej dobie nogi trochę się poruszyły. - Wiedziałem, że jest nadzieja! Żeby codziennie być w szpitalu przeprowadziłem się z Poznania na Śląsk. Spędzałem w nim 14 godzin dziennie. Przez 8 ćwiczyliśmy. Dawałem synowi naprawdę w kość, ale ani razu nie jęknął - dodaje.
Joachim bardzo cierpiał. Szczególnie, kiedy zaczęły się ćwiczenia w postawie pionowej. Najpierw poruszał się z chodzikiem, później pod rękę, następnie z dwoma kulami, następnie z jedną. Ojciec od początku uczył go samodzielnego chodzenia, biegania i skakania. Zajęło to 2,5 roku. W międzyczasie pojechali do kolejnego szpitala, gdzie Joachim przeszedł serię naświetlań, które miało dobić wszystkie rakowe komórki. Dostał anemii. Porażone połączenia nerwowe w mięśniach wymagały stałej rehabilitacji.
Jedziemy do Australii
U Joachima stwierdzono również spastyczność kończyn dolnych. Porażone połączenia nerwowe w mięśniach sprawiają, że kiedy chłopak na chwilę usiądzie, nie może wstać. Przynosi to też potworny ból. - Są trzy sposoby rehabilitacji tego schorzenia: basen, hipoterapia i długotrwała jazda na rowerze. Zdecydowaliśmy się na trzecią opcję. Jesteśmy pionierami tej metody rehabilitacji w Polsce. Chcemy jechać do Australii - mówi ojciec Joachima. Długotrwała jazda na rowerze ma odbudować nie tylko połączenia nerwowe, ale przede wszystkim masę mięśniową, której jedną trzecią Joachim utracił w wyniku porażenia w rdzeniu.
Wybrali Australię, bo ich zdaniem ten kraj oferuje bezkresne przestrzenie, a przestępczość jest ograniczona do minimum. - Nasza trasa obejmuje 10 tysięcy kilometrów. Zaplanowaliśmy ją na pół roku. Z przerwami oczywiście. Będziemy pokonywać dziennie dystanse około 70 km. Zaczynamy w Perth, a kończymy w Karumbie - wyjaśnia Robert Czerniak.
W wyprawie mają wziąć udział cztery osoby: Joachim, jego ojciec i wolontariuszka Monika. Oprócz tego z Joachimem musi jechać lekarz - fizjoterapeuta, który cały czas będzie czuwał nad Joachimem. Zgłosiło się już kilku lekarzy australijskich. Członkowie wyprawy mają też przypisane obowiązki. Joachim będzie na trasie odpowiadał za naprawę rowerów, bo ma do tego smykałkę, Monika będzie odpowiedzialna za kontakty z Polonią i uzupełnianie wpisów na blogu, Robert będzie gotował.
Czas treningu
Syn z ojcem intensywnie trenują. Joachim przejeżdża dziennie 40-50 km. Najdłuższa trasa jaką pokonał to 70 km. - Póki co trenujemy na starych rowerach, wyciągniętych z piwnicy. Szukamy sponsorów. Jeśli uda nam się zebrać pieniądze, chcemy wystartować 1 lipca. Potrzebujemy 130 tysięcy złotych - mówi Robert Czerniak.
W Australii planują spędzić łącznie około 7 miesięcy. Trasę kończą w miejscu, gdzie nie lądują samoloty. Z tego powodu będą musieli przejechać jeszcze około 1000 km, żeby dojechać do linii komunikacyjnej. Jeśli Joachim będzie miał nadal siły, być może zdecydują się nawet jechać dalej, żeby objechać Australię dookoła.
Ostatnie badania rokują pozytywnie. Nie ma wznowy nowotworu. - Zaprzyjaźnieni neurolodzy i psychoonkolodzy wypowiadają się bardzo pozytywnie o naszym pomyśle. Poparły nas różne kręgi i inicjatywa została uznana za pożyteczną społecznie. Dlatego też dostaliśmy zgodę od Ministerstwa Finansów na zbiórkę publiczną. Teraz szukamy sponsorów i zbieramy każdy grosz - zaznacza ojciec Joachima.
Walka o marzenia
Jak przyznaje, bardzo trudno było im opowiedzieć o chorobie w mediach. Szczególnie Joachim miał duże opory. Każdy pozytywny odzew sprawiał, że się otwierał, a każde niepowodzenie, było oczywiście krokiem w tył. - Nie chodzi nam przecież o medialne show. Ta choroba wyssała nas również ekonomicznie. Jako główny rehabilitant Joachima musiałem zrezygnować z pracy zawodowej i rzucić wszystko. Oszczędności skończyły się bardzo szybko. Na szczęście mam niesamowitą siostrę, która nam bardzo pomaga - podkreśla.
Robert Czerniak musiał zrezygnować ze swojego życia prywatnego, ale było to dla niego oczywiste.
- Syn jest moim najlepszym przyjacielem. Od jego najmłodszych lat wszystko robiliśmy razem. Podróż do Ameryki była wielką przygodą, wiele nas nauczyła i udowodniła nam, że możemy na sobie bezgranicznie polegać. Jeśli się kogoś kocha, to się dla tej osoby żyje. To pozwoliło nam przezwyciężyć raka, postawić Joachima na nogi. To daje nam też siłę do tej wyprawy, która jest szansą na odzyskanie przez niego pełnej sprawności. Jesteśmy takimi współczesnymi nomadami. Każdy kolejny cel to nasz przystanek. Osiągamy go i ruszamy dalej - podkreśla.
Darowizny można wpłacać na konto:
78 16101133 2016 73001836 0003
SWIFT CODE: GBWCPLPP
Od chwili diagnozy 6 sierpnia 2009 miałem wiele chwil zwątpienia. Jestem twardy, ale bardzo empatyczny. Musiałem być jednak aktorem i zagrać świetnie tę życiową rolę. Jakikolwiek cień zwątpienia na mojej twarzy odbijałby się na wierze we własne siły u Joachima. Kiedy jechałem do szpitala i z niego wracałem cały czas myślałem, jak to będzie, czy będą przerzuty, ale do szpitala zawsze wchodziłem uśmiechnięty i taki też wychodziłem.
Robert Czerniak
ojciec Joachima
Joachim nie chce być niepełnosprawny. Przez kilka miesięcy oglądał świat z perspektywy wózka inwalidzkiego. Ma 12 powikłań pooperacyjnych, ale jesteśmy wdzięczni za to, że żyje. Walczy, bo chce normalnie funkcjonować i pracować. Skończył szkołę zawodową i ma dyplom instalatora. Z powodu choroby nie będzie pracował w zawodzie. Świetnie zna się za to na grafice komputerowej, więc, jeśli tylko zdrowie pozwoli, może zajmie się właśnie tym.
Joachim Czerniak
Nie wiem ile mi jeszcze życia zostało, ale pragnę zobaczyć Australię. Chcę wsiąść na rower i przejechać 10 000 kilometrów. Potrzebuję znów uwierzyć we własne możliwości, uporać się z dolegliwościami pooperacyjnymi, by w konsekwencji odmienić swoje życie. Mam nadzieję, że będzie to już ostatni etap mojej rehabilitacji i definitywne zwycięstwo z chorobą.