
Kiedy okazało się, że jego syn ma guza mózgu, rzucił wszystko i bez reszty poświęcił się leczeniu. Kiedy lekarze powiedzieli, że chłopak nie będzie chodził, nie poddał się, tylko sam zaczął go rehabilitować. Udało się. Joachim chodzi, biega, a teraz zamierza przejechać 10 000 kilometrów na rowerze po Australii, by jak sam mówi "zwyciężyć ze swoim rakiem...". Nie sam. Wspólnie z ojcem.
Diagnoza
Od chwili diagnozy 6 sierpnia 2009 miałem wiele chwil zwątpienia. Jestem twardy, ale bardzo empatyczny. Musiałem być jednak aktorem i zagrać świetnie tę życiową rolę. Jakikolwiek cień zwątpienia na mojej twarzy odbijałby się na wierze we własne siły u Joachima. Kiedy jechałem do szpitala i z niego wracałem cały czas myślałem, jak to będzie, czy będą przerzuty, ale do szpitala zawsze wchodziłem uśmiechnięty i taki też wychodziłem.
Po około trzech miesiącach od powrotu, Joachim zaczął się nagle bez powodu przewracać. Pierwszą myślą jego ojca było, że to jakaś choroba tropikalna. W trakcie wyprawy byli w strefach malarycznych. Joachim przeszedł serię badań. Lekarz rodzinny skierował go do okulisty, bo gorzej widział. Jego ojciec miał przeczucie, że to niewłaściwy trop. Zabrał syna na ostry dyżur do szpitala. Tam zbadał go okulista, później laryngolog i neurolog. Zrobiono mu badania tomografem, które wykryły guz w mózgu.
Lekarze powiedzieli, że potrzebna jest natychmiastowa operacja, bo w przeciwnym razie dojdzie u Joachima do wodogłowia i śmierci. - Syn zaczął przyjmować sterydy, a ja rzuciłem wszystko i zacząłem szukać szpitala, który może przeprowadzić taką operację.
Kolejny cios
Joachim nie chce być niepełnosprawny. Przez kilka miesięcy oglądał świat z perspektywy wózka inwalidzkiego. Ma 12 powikłań pooperacyjnych, ale jesteśmy wdzięczni za to, że żyje. Walczy, bo chce normalnie funkcjonować i pracować. Skończył szkołę zawodową i ma dyplom instalatora. Z powodu choroby nie będzie pracował w zawodzie. Świetnie zna się za to na grafice komputerowej, więc, jeśli tylko zdrowie pozwoli, może zajmie się właśnie tym.
W tym szpitalu jest przeprowadzonych 10 operacji mózgu dziennie. W ciągu 30 lat istnienia szpitala, były tylko dwa takie przypadki. Byłem szczęśliwy, że Joachim przeżył, ale stanąłem przed bardzo trudnym zadaniem. Jak miałem mu powiedzieć, że już nigdy nie będzie chodzić?! - wspomina ciężkie chwile ojciec chłopaka - Jesteśmy najpierw przyjaciółmi, dopiero później ojcem i synem. Mimo to, nie potrafiłem mu tego powiedzieć - przyznaje.
Joachim bardzo cierpiał. Szczególnie, kiedy zaczęły się ćwiczenia w postawie pionowej. Najpierw poruszał się z chodzikiem, później pod rękę, następnie z dwoma kulami, następnie z jedną. Ojciec od początku uczył go samodzielnego chodzenia, biegania i skakania. Zajęło to 2,5 roku. W międzyczasie pojechali do kolejnego szpitala, gdzie Joachim przeszedł serię naświetlań, które miało dobić wszystkie rakowe komórki. Dostał anemii. Porażone połączenia nerwowe w mięśniach wymagały stałej rehabilitacji.
W wyprawie mają wziąć udział cztery osoby: Joachim, jego ojciec i wolontariuszka Monika. Oprócz tego z Joachimem musi jechać lekarz - fizjoterapeuta, który cały czas będzie czuwał nad Joachimem. Zgłosiło się już kilku lekarzy australijskich. Członkowie wyprawy mają też przypisane obowiązki. Joachim będzie na trasie odpowiadał za naprawę rowerów, bo ma do tego smykałkę, Monika będzie odpowiedzialna za kontakty z Polonią i uzupełnianie wpisów na blogu, Robert będzie gotował.
W Australii planują spędzić łącznie około 7 miesięcy. Trasę kończą w miejscu, gdzie nie lądują samoloty. Z tego powodu będą musieli przejechać jeszcze około 1000 km, żeby dojechać do linii komunikacyjnej. Jeśli Joachim będzie miał nadal siły, być może zdecydują się nawet jechać dalej, żeby objechać Australię dookoła.
Walka o marzenia
Nie wiem ile mi jeszcze życia zostało, ale pragnę zobaczyć Australię. Chcę wsiąść na rower i przejechać 10 000 kilometrów. Potrzebuję znów uwierzyć we własne możliwości, uporać się z dolegliwościami pooperacyjnymi, by w konsekwencji odmienić swoje życie. Mam nadzieję, że będzie to już ostatni etap mojej rehabilitacji i definitywne zwycięstwo z chorobą.
Robert Czerniak musiał zrezygnować ze swojego życia prywatnego, ale było to dla niego oczywiste.
- Syn jest moim najlepszym przyjacielem. Od jego najmłodszych lat wszystko robiliśmy razem. Podróż do Ameryki była wielką przygodą, wiele nas nauczyła i udowodniła nam, że możemy na sobie bezgranicznie polegać. Jeśli się kogoś kocha, to się dla tej osoby żyje. To pozwoliło nam przezwyciężyć raka, postawić Joachima na nogi. To daje nam też siłę do tej wyprawy, która jest szansą na odzyskanie przez niego pełnej sprawności. Jesteśmy takimi współczesnymi nomadami. Każdy kolejny cel to nasz przystanek. Osiągamy go i ruszamy dalej - podkreśla.
Darowizny można wpłacać na konto:
78 16101133 2016 73001836 0003
SWIFT CODE: GBWCPLPP

