Wygląda jak postać z filmów Tima Burtona albo młodszy brat Johnny’ego Deppa. Magazyn „Rolling Stone” uznał, że jest 17. na liście 100 nalepszych gitarzystów wszechczasów. Nazwisko przejął po swojej pierwszej żonie, Meg, z którą założył zespół The White Stripes, jedną z najważniejszych alternatywnych grup przełomu wieków. Dotąd był mistrzem kamuflażu – chował się za szyldami kolejnych zespołów, w tym The Raconteurs oraz Dead Weather. Dzisiaj ukazał się pierwszy w pełni solowy album Jacka White’a.
Jakub Żulczyk w swojej debiutanckiej książce „Zrób mi jakąś krzywdę”, opisując stan skrajnego podekscytowania bohatera, użył metafory odwołującej się do świata muzyki. Przyjemność, której miał doświadczyć bohater mini-powieści, porównał do odpakowywania z folii kasety Nirvany „In Utero”. Pamiętam, że gdy przeczytałam to porównanie zrozumiałam, że mamy z Jakubem Żulczykiem podobny punkt widzenia na sprawy fundamentalne.
Bo „płyty życia” to ważka kwestia. Mam tutaj na myśli albumy, które zmieniają nasz sposób patrzenia na muzykę, które popychają nas ku muzycznej dojrzałości. W moim przypadku z pewnością były to: Led Zeppelin „IV”, Nirvana „In Utero”, Radiohead „OK Computer”, a wreszcie The White Stripes – „Elephant”. Album z krwistą okładką zajmuje honorowe miejsce w mojej płytotece. Boska mieszanka szczerego gitarowego grania, folkowej wrażliwości oraz zawadiackości, którą ma w głosie Jack White, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie już przy pierwszym odsłuchu. Niby to takie proste: nagrać piosenki o miłości, chwytliwe, z refrenem, na gitarowym podkładzie, czasem ze wsparciem fortepianu. Ale jakim trzeba być geniuszem, żeby w ramach schematów zrobić coś innego, swojego, mocnego?
Słuchając nagrań, których współautorem był White, nie doświadczyłam już nigdy euforii, towarzyszącej przyswajaniu płyty „Elephant”. Ostatnia studyjna płyta The White Stripes – „Icky Thump” – podoba mi się umiarkowanie. Zespół, ku rozpaczy fanów (w tym: mojej), rozpadł się. Jack White równolegle był akuszerem kilku muzycznych projektów, wśród których błyszczy „tymczasowy zespół” The Raconteurs. Wystąpił w filmie „Będzie głośno” z Jimmym Page’m. Wziął się za muzykę filmową. Znajdował kolejne wymówki, by nie wydać płyty solo. A ja czekałam cierpliwie.
Filmy do słuchania – najlepsze ścieżki dźwiękowe
Kupiłam dzisiaj płytę „Blunderbuss” na iTunesie, założyłam słuchawki i wstrzymałam oddech. Ale już otwierający album utwór – „Missing Pieces” – sprawił, że odetchnęłam z ulgą. Jest dobrze. Jack White na swoim solowym krążku wskrzesił ducha wielkiego słonia. Numery takie, jak rozwijający się ciekawie „Weep Themselves to Sleep” przekonują, że muzyk jest w formie. Debiutancka płyta potwierdza też dwoistość jego natury; bardzo liryczne piosenki (np. „Love Interruption” lub „On and On and On”) sąsiadują z rockowymi rakietami. Co ważne, White bez względu na styl jest szczery, bezpretensjonalny. Nie udaje kogoś, kim nie jest. To – być może – ściągnie na niego krytykę. Już teraz czytam na muzycznych portalach pełne pretensji recenzje, że White „nie nadąża”, że nie usiłuje przełamać swoich upodobań. Prawdę mówiąc, nie rozumiem takich zarzutów. Jack White robi po prostu to, na czym zna się najlepiej. Czy powinien grać nu jazz lub dubstep, by pokazać, że nie stoi w miejscu?
Jest jeszcze jedna perspektywa, z której warto spojrzeć na dokonania White’a. To artysta na wskroś amerykański. Stany „słychać” na płycie „Blunderbuss” w całej okazałości: muzyczne instrumentarium, chropawość, bluesowy zaciąg, charakterystyczne riffy… Rozbujany numer „I’m Shakin” (pierwotnie wykonywał go Little Willie John) z pewnością przypadłby do gustu Elvisowi. White, obok powstałego już w XXI wieku The Black Keys, ożywia tradycje amerykańskiej muzyki. Jack z chłopakami konkurować nie musi. Wiadomo: Elvis może być tylko jeden.