"Chociaż tu dobra wiadomość. Jan Lisewski odnaleziony. Żywy. Dziękuję służbom ratunkowym i władzom Arabii Saudyjskiej." - napisał na swoim Twitterze Radosław Sikorski. Dramatyczna historia polskiego sportowca zaczęła się w piątek o godzinie 17, kiedy Lisewski nadał pierwszy sygnał SOS.
Morze Czerwone - 460 tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni. Średnia głębokość: 437 metrów. Duże zasolenie, dochodzące nawet do 40%. I wysoka temperatura wody - w zimie nie spada poniżej 18 stopni Celsjusza. Dla turystów jeżdżących do Egiptu, Arabii Saudyjskiej czy Izraela to tylko miejsce wypoczynku. Dla Jana Lisewskiego Morze Czerwone stanowiło wyzwanie. Wyzwanie, które - jak już dzisiaj wiemy - pokonało polskiego kitesurfera. Przynajmniej póki co, bo jak już się dowiedzieliśmy, nasz sportowiec raczej nie porzuci swojej pasji.
Trasa pozornie przyjemna
Warunki w rejonie Morza Czerwonego, w porównaniu np. do Bałtyku, sprzyjały wyprawie. Wysoka temperatura wody i powietrza (około 20 stopni Celsjusza), wiatr wystarczająco silny, by "ciągnąć" surfera, ale nie stanowiący zagrożenia. Do tego fale na Morzu Czerwonym są spokojniejsze, dłuższe i mniej porywiste niż w Bałtyku.
Jan Lisewski wcześniej pokonał już polskie morze - przepłynął ze Świnoujścia do Szwecji i zajęło mu to około 10 godzin. Teraz miało być podobnie.
Wystartował z Egiptu, z miejscowości turystycznej El Gouna, znajdującej się pomiędzy Hurghadą i Gamasą. Stamtąd kitesurfer chciał dopłynąć do oddalonej o 210 kilometrów Duby. Miasto to znajduje się po drugiej stronie Morza Czerwonego, na terenie Arabii Saudyjskiej. Kitesurfer wybrał optymalnie bezpieczną trasę. Od północy był chroniony lądem, w związku z czym zawsze miał w miarę blisko punkt, do którego można dopłynąć lub rozpocząć akcję ratunkową.
Nagły SOS
Wszystko szło dobrze aż do godziny 17 w piątek. Wówczas służby ratownicze Arabii Saudyjskiej odebrały sygnał SOS nadawany przez nadajnik GPS Lisewskiego. Jego sprzęt był sprawny i wysłał koordynaty położenia. Zdaniem ekspertów, to właśnie solidne przygotowanie sprawiło, że Lisewski mógł tyle wytrzymać.
SOS
Jest to sygnał alfabetu Morse'a, oznaczający wołanie o pomoc. Nadaje się go poprzez wysłanie: trzech krótkich sygnałów, trzech długich i ponownie trzech krótkich. Wprowadzono go w 1908 roku. Sekwnecję taką wybrano ze względu na łatwość i szybkość jej wysłania i rozpoznania.
Z czasem skrót SOS zaczęto rozwijać jako "Save Our Ship" lub "Save Our Souls".
- Przede wszystkim pomaga mu nadajnik GPS, który wciąż jest sprawny, a więc służby Arabii Saudyjskiej znały jego ostatnie położenie - mówił nam wczoraj inspektor Wiesław Jasiński z gdyńskiego Morskiego Ratowniczego Centrum Koordynacyjnego.
Poszukiwania zaczęto od razu, ale fatalna pogoda szybko przeszkodziła ratownikom. Polak przez całą noc był zdany tylko na siebie.
Sportowcy są twardzi, zwykli ludzie prawie bez szans
Na szczęście, Lisewski przewidział wszystkie okoliczności. Z relacji bliskich wynika, że oprócz sprawnego GPS-a, miał też przy sobie batony energetyczne oraz zapas wody pitnej. To na pewno pomogło mu przeżyć, chociaż warunki były trudne. W nocy nad Morzem Czerwonym padał śnieg, a temperatura wody spadła do około 12 stopni.
Zdaniem inspektora Jasińskiego, osoba w miarę zahartowana jest w stanie wytrzymać tak około 24 godzin. Potem organizm wychładza się na tyle, że następuje hipotermia i szanse na przeżycie znacznie maleją. Polak był jednak wyposażony w solidny sprzęt, a pianka na pewno chroniła go przed niską temperaturą. Nie bez znaczenia pozostaje też fakt, że Lisewski nie znajdował się bezpośrednio w wodzie, a dryfował na desce lub improwizowanej "tratwie" zrobionej z latawca.
Zwykły człowiek, w sytuacji zaginięcia na morzu, jest praktycznie skazany na porażkę. - Przeciętna osoba, nie wyćwiczona fizycznie ani psychicznie, nie wytrzyma nawet kilku minut - mówi nam Mirosława Więckowska, rzecznik polskich służb ratownictwa morskiego. Jej zdaniem, w warunkach Morza Czerwonego czas ten może się wydłużyć do kilku godzin w ciągu dnia, kiedy temperatury nie są niskie. Ale w Bałtyku na zbyt wiele nie należy liczyć.
Sobota rano przynosi nadzieje
Następnego dnia po zaginięciu ratownicy znowu otrzymują sygnały SOS. Przyjaciele i rodzina zaginionego nie tracą nadziei na jego odnalezienie. Szczególnie, że do łodzi dołącza helikopter, który znacznie ułatwia poszukiwania. Polak ma jednak coraz mniej czasu - jego wytrzymałość może się powoli kończyć, bo w wodzie spędził już wówczas 20 godzin. Pojawiają się wątpliwości co do powodzenia akcji.
W sobotę po południu pojawiają się w mediach wzmianki o odnalezieniu Lisewskiego. Jak się okazało, do arabskich służb ratowniczych dotarł sygnał "Check in/OK". Oznacza on tyle, że zaginiony został uratowany przez jakąś jednostkę lub jest w stanie samodzielnie płynąć dalej. Najprawdopodobniej jednak kitesurfer chciał tylko dać znać, że żyje i że dalej czeka na ratunek, bo godzinę później znów nadawał SOS.
Bałtyk zahartował kitesurfera
- Wiara w ratunek to jeden z najważniejszych czynników psychicznych w takiej sytuacji - tłumaczy rzeczniczka polskich ratowników morskich. Jak podkreśla, Lisewski był doskonale przygotowany do sytuacji i na pewno przewidywał taki rozwój wypadków. - Znał teorię, że np. nie należy zużywać energii, bo wtedy organizm się wychładza. Miał doświadczenie - wyjaśnia Więckowska.
Nasza rozmówczyni zaznacza, że istotną rolę w kondycji psychicznej Lisewskiego pełniło przepłynięcie Bałtyku. - Nasze morze jest o wiele mniej przyjazne, zdradliwe. Fale są krótkie i silne, temperatury niskie, wiatry porywisty - wymienia rzeczniczka. Sportowiec więc już podczas wyprawy bałtyckiej musiał być świetnie przygotowany na sytuacje awaryjne. Potwierdzają to znajomi surfera w rozmowie z naszym serwisem: "Nie porwał się z motyką na słońce".
Nadzieje powoli znikają
"Będzie historia bez happy endu"; "trzymamy kciuki, ale to już trwa za długo" - piszą internauci w komentarzach do sprawy Lisewskiego. W sobotę wieczór mija grubo ponad 24 godziny od pierwszego SOS-u. W akcję osobiście angażuje się konsul generalny RP w Rijadzie, Igor Kaczmarczyk, który obserwuje poszukiwania.
- Nie było oficjalnego poparcia gospodarzy dla tej wyprawy, a w nocy padał śnieg. Przed ratownikami stoi bardzo trudne zadanie. Wiadomo też, że takie przedsięwzięcie niosło ze sobą duże ryzyko - mówił wczoraj premier. Na koniec dodał tylko, że oczywiście ma nadzieję na odnalezienie naszego rodaka.
Rodzina surfera oczekuje chociażby na strzępek informacji. Udostępnia w mediach telefony do siebie. Żona zaginionego dramatycznie apeluje: "Dzwońcie, jeśli macie pomysły, możliwości działania".
Ratownicy nie rezygnują, rodzina zdesperowana
- Szuka się do oporu. Dopóki istnieją jakiekolwiek szanse i przesłanki na to, że zaginionego można odnaleźć - twierdzą zgodnie inspektor Wiesław Jasiński i Mirosława Więckowska. Z ich informacji wynika, że w Polsce najdłuższa akcja ratownicza trwała ponad dwie doby.
W niedzielę rano przychodzi nowa nadzieja: w nocy Lisewski nadał cztery kolejne sygnały SOS. Rodzina jest jednak zdesperowana, bo od piątkowego SOS-u zaczyna mijać już druga doba.
I chociaż kitesurferzy twierdzą, że "dryfując" sportowcy są w stanie wytrzymać nawet 3-4 dni, to bliscy nie mają zamiaru wystawiać kitesurfera na taką próbę. Dziesięć tysięcy euro - taka nagroda zostaje wyznaczona dla jednostki, która znajdzie Polaka. Ostatni sygnał Lisewski nadał o 7:36 dzisiejszego ranka.
Kolejne godziny się dłużą
W niedzielny poranek Polska żyje już tylko tymi dwoma dramatami: zaginięciem Lisewskiego i tragicznym wypadkiem kolejowym na śląsku. Chociaż skala tragedii jest nieporównywalna, to internauci "nie opuszczają" Lisewskiego. W komentarzach cały czas dodają otuchy, chociaż mało kto już wierzy w powodzenie akcji. W mediach i wśród ekspertów zaczynają się spekulacje co do tego, czy aby arabscy ratownicy wykorzystują wszystkie swoje możliwości i sprzęt. Taka operacja jest bardzo kosztowna.
- Najwięcej płaci się za paliwo do helikoptera, całą akcję liczy się w dziesiątkach tysięcy złotych - ocenia Mirosława Więckowska. Ale, jak podkreśla, to nie ma żadnego znaczenia. - W czasie poszukiwań myślimy tylko o życiu ludzkim, o niczym innym.
Niewątpliwie służby ratunkowe w Arabii Saudyjskiej również dają z siebie wszystko, chociaż Polacy wątpią w ich umiejętności i chęci.
Happy end
I nagle, bez żadnych wcześniejszych sygnałów, Radosław Sikorski ogłasza uratowanie kitesurfera na swoim Twitterze. W krótkim wpisie dziękuje władzom i ratownikom z Arabii Saudyjskiej. Informację tę potwierdziła nam żona Jana Lisewskiego.
- Nie mówił, był odwodniony, ale przytomny, kontaktował - oświadczyła pani Małgorzata Lisewska. Jak jej doniesiono, stan męża był bardzo dobry jak na trzy dni spędzone w wodzie. Kitesurfer był na tyle świadomy, że sam wyłączył nadajnik GPS.
Teraz mężczyzna został przewieziony do szpitala. Wstępnie ocenia się, że nie odniósł żadnych poważnych obrażeń. Najwyraźniej był o wiele bardziej wytrzymały i przygotowany, niż wszyscy się spodziewali.
Jak powiedziała nam pani Małgorzata, ten wypadek na pewno nie zniechęci Jana Lisewskiego do dalszych przygód. W końcu, wcześniej pokonał już zdradliwy i wzburzony Bałtyk. Teraz zaś przeszedł, nawet bez większych szkód, sytuację krytyczną. W której większość z nas zapewne nie wytrzymałaby nawet godziny. Zdaniem małżonki kitesurfera, jej mąż nie zaprzestanie realizowania swoich pasji. - Będzie próbował dalej, proszę mi uwierzyć - zapewnia.