
– Wiedziałem, że stąpam po kruchym lodzie, że jestem obserwowany. Istniało poczucie zagrożenia – mówi w rozmowie z naTemat Piotr Najsztub, który w 1994 roku, jako dziennikarz „Gazety Wyborczej”, był obserwowany przez grupę przestępczą, która dwa lata wcześniej uprowadziła i zamordowała Jarosława Ziętarę z „Gazety Poznańskiej”. Najsztub miał zapłacić życiem za to, że przygotowywał teksty dotyczące przekrętów firmy Elektromis oraz korupcji w policji.
REKLAMA
Według świadków, którzy zeznają w sprawie zabójstwa Ziętary, przestępcy mieli być „rozzuchwaleni” jego zabójstwem i zamierzali iść za ciosem i pozbawić życia kolejnych niewygodnych dziennikarzy - wynika z ustaleń "Gazety Wyborczej".
Przypadki Elektromisu i poznańskiej policji
W latach 1990-1996 Najsztub pracował jako dziennikarz „GW”. Jego porwanie planowano na 1994 r. Wówczas razem z Maciejem Gorzelińskim pracowali nad tekstem „Państwo Elektromis”, w którym opisywał działanie spółki Mariusza Świtalskiego jako firmy dopuszczających się ogromnych nadużyć podatkowych i celnych.
W latach 1990-1996 Najsztub pracował jako dziennikarz „GW”. Jego porwanie planowano na 1994 r. Wówczas razem z Maciejem Gorzelińskim pracowali nad tekstem „Państwo Elektromis”, w którym opisywał działanie spółki Mariusza Świtalskiego jako firmy dopuszczających się ogromnych nadużyć podatkowych i celnych.
Obaj dziennikarze przygotowywali także inny tekst, dotyczący korupcji w poznańskiej policji. Napisali w nim m.in., że ówczesny komendant główny Zenon Smolarek przyjął łapówkę od jednego z poznańskich biznesmenów.
Choć niebezpieczeństwo porwania Najsztuba i Gorzelińskiego wydawało się realne, ostatecznie – po tym jak dziennikarze dostali ochronę - skończyło się na strachu.
Oto, co o całej sprawie powiedział naTemat Piotr Najsztub.
Na ile informacje śledczych o tym, że w 1994 roku był Pan na celowniku grupy przestępczej, która zamordowała Jarosława Ziętarę, są odkrywcze?
Dla mnie to nie jest nowość, pracując w 1994 roku w Poznaniu wiedziałem, że jest na mnie zlecenie. To, co się zmienia po latach, to krąg podejrzanych. Ale z wiadomych przyczyn nie mogę o tym mówić.
Jak zareagował Pan na wieść o uprowadzeniu Ziętary?
W 1992 roku nie byłem jeszcze dziennikarzem śledczym, wtedy ten rodzaj dziennikarstwa dopiero raczkował. Pracowałem w dziale politycznym „Gazety Wyborczej”. Po przyjeździe do Poznania Maciek Gorzeliński opowiedział mi o całej sprawie, ale w zasadzie nie próbowaliśmy nic dociekać. Zresztą obaj byliśmy przekonani, że Jarek po prostu sobie nie wyjechał, że coś jest na rzeczy.
W jakich okolicznościach dowiedział się Pan, że jest osobą, którą „należy” zlikwidować?
Mieliśmy informatorów ze świata przestępczego i od nich dowiedzieliśmy się, że jest na nas zlecenie. To były dwa źródła.
Polska – inaczej niż dziś - była wtedy trochę dzikim krajem, w którym wiele reguł nie obowiązywało. Bardzo szybko zorientowaliśmy się, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy nie cofają się przed niczym. Dlatego od samego początku postępowaliśmy tak, jakby nam coś groziło. Zamieszkaliśmy razem. Staraliśmy się zawsze wspólnie pracować i poruszać. Wiedziałem, że stąpam po kruchym lodzie, że jestem obserwowany. Istniało poczucie zagrożenia.
W końcu przydzielono Panu ochronę. Czy to była Pańska inicjatywa czy redakcji?
Ochrona wydawała nam się czymś oczywistym, w tej sprawie konsultowaliśmy się z redakcją. Zawsze mieliśmy od niej wsparcie, czy to finansowe, czy merytoryczne. Początkowo wynajęliśmy ochronę w Poznaniu, ale ta – nie wiadomo czemu - już po kilkunastu godzinach zniknęła. Potem zdecydowaliśmy się na angaż ochrony, która strzegła siedziby „Gazety Wyborczej” w Warszawie.
Redakcja zadecydowała, że będziemy mieli ochronę do czasu złożenia zeznań w katowickiej prokuraturze ws. korupcji w policji. Przestępcom mogło zależeć na udaremnieniu złożenia zeznań. Później – z ich punktu widzenia – zabicie nas byłoby jedynie aktem zemsty, nie zaś czynem racjonalnie wytłumaczalnym.
Czy ktoś próbował wpływać na kształt pisanych przez Pana tekstów? Oferowano Panu korzyści majątkowe?
Podczas pisania tekstów obaj z Maćkiem, podobnie jak Ziętara, dostaliśmy kuszącą propozycję pracy za świetne pieniądze. Nasza reakcja na próbę przekupstwa była oczywista. Ze względów na dobro śledztwa nie mogę ujawnić nazwy firmy.
Czy po 20 latach od całej sprawy obawia się Pan o swoje życie?
Nie mam takiego poczucia. Ludzie z Poznania mówią mi, że nie powinienem się czuć bezpiecznie do końca życia. Ja jednak zawsze uważałem, że jestem w czepku urodzony.
Sprawa Ziętary ciągnie się latami. Czy jest szansa na jej sprawne zakończenie?
Po latach jest większa szansa na przerwanie zmowy milczenia w całej sprawie. W latach 90. była bardzo silna, dziś zaczyna pękać. Obawiam się jednak, że nigdy nie znajdziemy ciała Ziętary. Może jednak coś „wypłynie” i przybliży nas do końca sprawy.
