Publikacja "Rzeczpospolitej" o znalezieniu śladów trotylu na wraku TU-154M wywołała polityczną burzę. Sprowokowała też prokuraturę wojskową do szybkiego dementi. Jednak to, co wygląda na pomyłkę Cezarego Gmyza i to, co po obaleniu jego tezy się stało, nie wyeliminują raczej dziennikarskich błędów. One były, są i będą. Czasami dziennikarzom brakuje wiedzy, ale częściej staranności i czasu, by zweryfikować swoje informacje.
Po oficjalnym dementi Prokuratury Wojskowej w Warszawie do błędu przyznała się redakcja "Rzeczpospolitej". W oświadczeniu opublikowanym na stronie internetowej dziennika można było przeczytać: "Pomyliliśmy się pisząc dziś o trotylu i nitroglicerynie. To mogły być te składniki, ale nie musiały". Dalej nastąpiły próby wytłumaczenia się i uzasadnienia puszczenia do druku artykułu, który okazał się błędnym. Najwyraźniej jednak redakcja nie jest pewna, czy się pomyliła i ci pisze, gdyż kilka godzin później w oświadczeniu nastąpiła kolejna zmiana - usunięto z niego fragment o pomyłce.
Jednak nie da się cofnąć burzy, jaką rozpętał artykuł Cezarego Gmyza o trotylu na wraku Tupolewa. Konferencję prasową zwołał premier Donald Tusk. Kilkakrotnie głos w sprawie zabierał Jarosław Kaczyński. Agnieszka Pomaska z PO zreetwitowała wpis, który sugeruje, że "Rzeczpospolitej" chodziło tylko o podniesienie sprzedaży dziennika.
Komentowali też dziennikarze. Klaudiusz Slezak z Polsat News określił to żartem "Rzeczpospolitej", Kamil Biedrzycka - Osica z TVP Info określa publikację Cezarego Gmyza krótko: "kompromitacja". Dziennikarz RMF FM Konrad Piasecki napisał na Twitterze, że też przeżył kilka pomyłek w swojej karierze. – One wynikały przede wszystkim z tempa pracy i poczucia, że informacja, którą się posiada niedługo ujrzy światło dzienne – tłumaczy w rozmowie z naTemat.
– Zawsze staram się mieć co najmniej dwa źródła, ale rzeczywiście kilka razy zdarzyło się tak, że nie dawały one stuprocentowo jasnego potwierdzenia. No i nie zawsze próbowałem znaleźć potwierdzenie u trzeciej osoby. Kilka razy się to zemściło. Staram się uczyć na swoich błędach, ale czasami trzeba oprzeć się na własnej intuicji podjąć ryzyko, bo już wyczerpało się możliwe źródła albo informację mają tylko 2-3 osoby – relacjonuje Piasecki. Opisuje sytuację z 2010 roku, kiedy dowiedział się, że prezesem NBP ma zostać Marek Belka. Za kilka godzin decyzję miał ogłosić Bronisław Komorowski. – Udało się, ale miałem wtedy duszę na ramieniu – przyznaje dziennikarz.
Możliwe, że podobnie postąpił Cezary Gmyz. – Rzeczywiście cztery źródła to brzmi bardzo imponująco – ocenia Konrad Piasecki. – Nawet szacowne światowe media wypuściłyby pewnie artykuł opierający się na czterech źródłach. Pytanie tylko, co to były za źródła i co one powiedziały. Obawiam się, że nie poznamy odpowiedzi na pytanie, ile z tych osób dało jasną odpowiedź. Jeśli rzeczywiście cztery osoby powiedziały, że to był trotyl i nitrogliceryna, to trudno się nie wywrócić na takim newsie – przyznaje.
Jednak w grę wchodziły też pewnie emocje. – Dla dziennikarza mocny news to bardzo emocjonująca sprawa. Czasami emocje przejmują górę nad rozsądkiem. W niektórych przypadkach mamy do czynienia z chciejstwem i sympatiami politycznymi. Jeśli informacja, pomimo, że niesprawdzona, pasuje do obrazu, to odpala się newsa. Później trzeba się tłumaczyć i nic dobrego z tego nie wychodzi, ale nadal po obu stornach barykady stosuje się taką praktykę – ocenia Konrad Piasecki.
Dlatego też dziennikarskich wpadek w historii polskich mediów nie brakuje. Przez lata - jak się później okazało niesłusznie - za pierwszą w dziejach III RP uznawało się artykuł z "Gazety Wyborczej" z 1994 roku. Piotr Najsztub i Maciej Gorzeliński opisali sprawę przyjęcia łapówki przez komendanta głównego policji Zenona Smolarka. Po 13 latach Sądu Okręgowego w Poznaniu nakazał "GW" umieszczenie przeprosin. Jednak w kolejnej instancji sąd przyznał, że cała publikacja jest rzetelna, a sąd nie podtrzymał tylko tezy, która pojawia się tylko w jednym ze śródtytułów. I to nie z powodu dziennikarskiej nierzetelności, a z powodu błędu pełnomocnika dziennikarzy.
Także w sądzie skończyła się sprawa programu "Teraz MY". Roman Giertych wytoczył autorom programu w TVN. W 2009 roku wyemitowano materiał, który sugerował, że Roman Giertych nie wywiesił flagi na 2 i 3 maja. Okazało się, że sfilmowany budynek od roku nie należał do byłego ministra edukacji.
Znacznie poważniejsze skutki miała publikacja "Gazety Wyborczej" z 2005 roku. Po artykule o gangu działającym w Komendzie Głównej Policji do dymisji podał się Ryszard Kalisz, ówczesny minister spraw wewnętrznych i administracji. Szef Prokuratury Krajowej zapewniał wówczas, że prowadzone przez tę instytucję śledztwo nie dotyczy kwestii opisywanych przez "Wyborczą". Redakcja zapewniała, że to ona ma rację. Okazało się, że nie miała. Dwóch informatorów umyślnie wprowadziło dziennikarzy w błąd.
W 2009 roku przyznano "Hienę Roku" Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich redakcji "Dziennika". Na jego łamach opublikowano wywiad, który jak się okazało nie miał miejsca. Rozmówcą dziennikarza miał być szef polskiego oddziału Banku Rotschilda. Okazało się, że mocny wywiad o kłopotach finansowych Janusza Palikota został przeprowadzony z kimś innym, kimś kto się podał za szefa polskiego oddziału Banku Rotschilda . "Dziennik" jeszcze długo musiał żyć z piętnem manipulowania czytelnikami.
"Hienę Roku" dostał także Jakub Urbański, który na łamach "Wprost" opisał współpracę Zbigniewa Herberta z komunistyczną bezpieką. Brakowało mu jednak dowodów na poparcie swoich tez. Redakcja musiała przepraszać. Jednak w przeciwieństwie do redakcji "Rzeczpospolitej", nie wycofali się później z przeprosin.
Może dlatego, dyskusja po publikacji "Rz" jest największą dotychczas burzą polityczno-medialną wywołaną przez tekst, którego wiarygodność jest podważana. – Dzisiejsza sytuacja nie przyjęłaby takich rozmiarów i nie byłaby tak emocjonalna, gdyby nie tempo wydarzeń. Ze reguły dowody na błąd dziennikarza pojawiają się po kilkuletnim procesie. Tu wszystko rozegrało się między 6 rano a 14. To zdecydowanie wzmocniło emocje wokół tego artykułu. Także te najgorsze – ocenia Konrad Piasecki.