
Reklama.
“Zagubiony w La Manchy” (2002) to momentami przezabawny, momentami ściskający w dołku dokument Keitha Fultona i Louisa Pepe. Opowiada o powstawaniu “Człowieka, który zabił Don Kichota” (2000) – nieukończonego filmu Terry'ego Gilliama z Jeanem Rochefortem, Johnnym Deppem i Vanessą Paradis. Niedawno ukazał się w Polsce na DVD i natchnął nas do poszukiwań innych podobnych perełek. “Człowiek, który zabił Don Kichota”, gdyby powstał, byłby na pewno dziełem niebanalnym. Jego pokaźny budżet – ponad 30 milionów dolarów – pozwalał na zatrudnienie gwiazd pokroju Johnny'ego Deppa i
kręcenie w całości w hiszpańskim plenerze. Choć od początku nad produkcją unosiło się widmo finansowej klęski, którą poniosła inna niezwykle ambitna produkcja Gilliama, “Przygody barona Munchausena” (1988), ekipa nie traciła nadziei. Aż do czasu, kiedy po długo wyczekiwanym starcie zdjęć okazało się, że Jean Rochefort grający Don Kichota nabawił się problemów ze zdrowiem i musiał wrócić do Paryża. Problemy ze sprzętem zalanym przez nagłą ulewę, z koordynacją harmonogramów aktorów i organizacją planu złożyły się na ostateczne odroczenie projektu. Do dzisiaj krążą plotki o tym, jakoby “Człowiek, który zabił Don Kichota” miał zostać wznowiony z nowym aktorem w miejsce 82-letniego dziś Rocheforta. Ostatnie takie pogłoski pojawiły się jednak już ponad trzy lata temu...
Charlotte Rampling – ikona w maju w Warszawie
Jakaś “klątwa Don Kichota” dotknęła też króla nieukończonych projektów, Orsona Wellesa. Pierwsze zdjęcia do obrazu zatytułowanego “Don Quixote” mistrz nakręcił już w 1955 r., ostatnie zaś – około roku 1972. Reżyser pracował nad tym projektem zrywami aż do swojej śmierci w 1985 r. Na początku Welles rozważał podobno półgodzinny film telewizyjny, z czasem pomysł rozrósł się do rozmiarów pełnego metrażu opowiadającego o słynnym rycerzu i jego giermku we współczesnych czasach. W produkcję uruchomioną w 1957 r. sumę 25 tys. dolarów zainwestował nawet sam Frank Sinatra, przyjaciel Wellesa. Z czasem jednak źródła finansowania wyschły, nim ten zdołał nakręcić “Don Kichota” w całości. Imał się więc kolejnych zadań, by zdobyć fundusze, z czasem coraz bardziej oddalając się od perspektywy ukończenia projektu. W pewnym momencie Welles “dokręcał” nawet sceny do filmu podczas wakacji w Maladze i na wyraźną prośbę grającego Kichota Francisco Reiguery ukończył zdjęcia z jego udziałem, póki aktor był w stanie sprostać im zdrowotnie. Nigdy jednak nie zdołał zdecydować się na ukończenie filmu; zbyt często zmieniał też zdanie co do jego ostatecznej wymowy. Analogiczny los spotkał zresztą także m.in. “The Dreamers” (Marzyciele) – ekranizację dwóch opowiadań Karen Blixen, z której Welles nakręcił tylko około 20 min materiału – czy “Kupca z Wenecji”, zarzuconego w związku z problemami z finansowaniem.
Charlotte Rampling – ikona w maju w Warszawie
Jakaś “klątwa Don Kichota” dotknęła też króla nieukończonych projektów, Orsona Wellesa. Pierwsze zdjęcia do obrazu zatytułowanego “Don Quixote” mistrz nakręcił już w 1955 r., ostatnie zaś – około roku 1972. Reżyser pracował nad tym projektem zrywami aż do swojej śmierci w 1985 r. Na początku Welles rozważał podobno półgodzinny film telewizyjny, z czasem pomysł rozrósł się do rozmiarów pełnego metrażu opowiadającego o słynnym rycerzu i jego giermku we współczesnych czasach. W produkcję uruchomioną w 1957 r. sumę 25 tys. dolarów zainwestował nawet sam Frank Sinatra, przyjaciel Wellesa. Z czasem jednak źródła finansowania wyschły, nim ten zdołał nakręcić “Don Kichota” w całości. Imał się więc kolejnych zadań, by zdobyć fundusze, z czasem coraz bardziej oddalając się od perspektywy ukończenia projektu. W pewnym momencie Welles “dokręcał” nawet sceny do filmu podczas wakacji w Maladze i na wyraźną prośbę grającego Kichota Francisco Reiguery ukończył zdjęcia z jego udziałem, póki aktor był w stanie sprostać im zdrowotnie. Nigdy jednak nie zdołał zdecydować się na ukończenie filmu; zbyt często zmieniał też zdanie co do jego ostatecznej wymowy. Analogiczny los spotkał zresztą także m.in. “The Dreamers” (Marzyciele) – ekranizację dwóch opowiadań Karen Blixen, z której Welles nakręcił tylko około 20 min materiału – czy “Kupca z Wenecji”, zarzuconego w związku z problemami z finansowaniem.
Kłopoty z ukończeniem mniej lub bardziej ambitnych projektów miało kilku naprawdę pracowitych reżyserów. I choć łatwiej jest pogodzić się z dwoma nieukończonymi filmami w liczącej ponad 50 pozycji filmografii Alfreda Hitchcocka niż w składającym się z 13 pełnometrażowych obrazów dorobku Stanleya Kubricka, to szkoda wszystkich nieukończonych dzieł. “Napoleon”, do którego twórca “Lolity” zbierał materiały przez dwa lata, nazywany bywa “największym nieukończonym filmem wszechczasów”. Doczekał się nawet własnego książkowego archiwum, zebranego przez wydawnictwo Taschen w
jeden tom wydany w tysiącu numerowanych egzemplarzy. Nakład "The Greatest Movie Never Made" rozszedł się jak ciepłe bułeczki, chociaż księga złożona z kilkunastu mniejszych elementów kosztowała bagatelne 1750 funtów. Szanse na powstanie “Napoleona” przekreśliła ostatecznie decyzja studiów MGM i United Artists, by nie ryzykować finansowania filmu historycznego w czasach, gdy tego typu epickie obrazy były zupełnie niemodne. “Kalejdoskop” Alfreda Hitchcocka – najciekawszy z bodaj piętnastu nieukończonych filmów Brytyjczyka – miał natomiast szansę stać się jednym z bardziej awangardowych projektów mistrza suspensu. Ta filmowana kamerą z ręki historią seryjnego mordercy opowiedziana z jego perspektywy wydała się jednak zbyt mroczna i zbyt otwarcie ociekająca seksem i przemocą nie tylko producentom, ale także przyjacielowi Hitchcocka, François Truffautowi, któremu trudno byłoby zarzucić wstecznictwo.
Trudno też odmówić oryginalnych pomysłów Gusowi Van Santowi. Twórca m.in. “Słonia” i “Buntownika z wyboru” nie do końca jednak chwalił sobie współpracę z niszowym twórcą Harmonym Korine'em nad jego nieukończonym projektem “Jokes” (Kawały) według scenariusza tego ostatniego. Van Sant reżyserował “Easter” (Wielkanoc) – jedną z trzech części składających się na “Jokes”. Podobno panowie różnią się podejściem do estetyki w swoich filmach, chociaż część Van Santa i tak była jedyną, która w ogóle powstała. Korine rozważał zaangażowanie Chloë Sevigny, Chrisa Cunninghama albo Wernera Herzoga do dwóch kolejnych części “Herpes” (Opryszczka) i “Slippers” (Kapcie), ale nigdy do tego nie doszło. Scenariusz drugiej części, “Herpes”, przynajmniej powstał – został włączony do tomu tekstów Korine'a wydanych nakładem Faber&Faber w Wielkiej Brytanii w 2002 r. “Slippers” nie miały aż takiego szczęścia. Wszystkie trzy części były ponoć rozwinięciem jednozdaniowych kawałów Miltona Berle'a – jednego z pierwszych wielkich telewizyjnych showmanów Ameryki. Reżyser tłumaczył, że chciał, by dwie opowiastki reżyserowali inni twórcy, by w razie czego odpowiedzialność za filmowego gniota rozłożyła się na trzy osoby. Jak natomiast wyglądał plan zdjęciowy epizodu “Easter”, przeczytacie w zabawnej relacji Bruce'a LaBruce'a dla magazynu “Index”. Film Van Santa pokazano też jako “work-in-progress” na 57. festiwalu w Wenecji w 2000 r.
Jakiego filmu najbardziej żałują filmoznawcy i kinofile? Prawdopodobnie tego samego, co wielbiciele aktorskiego talentu Marilyn Monroe i reżyserskiego George'a Cukora. Wszyscy oni przyznają pewnie, że ze smutkiem myślą o tym, czym mógłby być film “Something's Got to Give” z 1962 roku, którego realizację przekreśliła śmierć ikony kina. Na planie współpraca z Monroe też nie należała do najłatwiejszych – aktorka często się nie pojawiała, odmawiała udziału w zdjęciach, wymawiając się chorobą, aż producenci zadecydowali o jej zwolnieniu na dwa miesiące przed jej śmiercią.
Przywrócona na życzenie partnera z planu, Deana Martina, Monroe nie zagrała już w ani jednej scenie. Nakręcone materiały wykorzystano w dwóch poświęconych jej dokumentach, “Marilyn” (1963) z urywkami z jej filmów oraz “Marilyn: Something's Got to Give” (1990), opowiadającym o ostatnich tygodniach jej życia. Ostatecznie najpełniej efekty dni na planie “Something's Got to Give” ocenić można dzięki odnowionemu cyfrowo zapisowi, który zmontowano w jednolity 37-minutowy film “Marilyn: The Final Days” (Marilyn – ostatnie dni, 2001) na 75. rocznicę urodzin Monroe.
Nowe filmowe "Wichrowe Wzgórza"!
Fani muzyki muszą być za to rozdarci – dwie legendarne niedokończone produkcje z rockowego poletka miały za zaplecze twórczość równie kultowych, acz zupełnie różnych grup. “Vileness Fats” (1972-1976) to niedokończone dzieło awangardowej grupy amerykańskich muzyków nigdy nie pokazujacych twarzy, czyli The Residents. “Who Killed Bambi?” (1978) natomiast to pretekst do spotkania dwóch subkulturowych ikon: Russa Meyera, kochanego przez wielbicieli estetyki camp twórcy podrzędnych filmideł z odważnymi scenami erotycznymi, i Sex Pistols.
Nowe filmowe "Wichrowe Wzgórza"!
Fani muzyki muszą być za to rozdarci – dwie legendarne niedokończone produkcje z rockowego poletka miały za zaplecze twórczość równie kultowych, acz zupełnie różnych grup. “Vileness Fats” (1972-1976) to niedokończone dzieło awangardowej grupy amerykańskich muzyków nigdy nie pokazujacych twarzy, czyli The Residents. “Who Killed Bambi?” (1978) natomiast to pretekst do spotkania dwóch subkulturowych ikon: Russa Meyera, kochanego przez wielbicieli estetyki camp twórcy podrzędnych filmideł z odważnymi scenami erotycznymi, i Sex Pistols.
“Rezydenci” okazali się bardziej pilnymi filmowcami od brytyjskich punkowców. Amerykanie nakręcili 14 godzin filmu o atomowych supermarketowych wózkach i przebiegłych karłach, atakujących miejscowość Vileness Flats, co stanowiło zaledwie prawie dwie trzecie zaplanowanego materiału. Pistolsi pod przewodnictwem Meyera pracowali na punkową wersję “Hard Day's Night” (Beatlesowska komedia “Noc po ciężkim dniu”) niezbyt intensywnie, bo podobno przez półtora dnia zdjęciowego. To, co udało się wtedy nakręcić, trafiło ostatecznie do filmu Juliena Temple'a pt. “The Great Rock'n'Roll Swindle” (Wielki rock'n'rollowy szwindel, 1980), później zaś do “Sex Pistols: Wściekłość i brud” (2000) tego samego reżysera. The Residents natomiast po latach skopiowali nakręcony materiał na VHS i zagęścili go do rozmiarów półgodzinnego wideo zatytułowanego “Whatever Happened to Vileness Fats?” (1984), później zaś – do 17-minutowego filmu dostępnego w ramach projektu “Icky Flix” (2001) na DVD.
A wy – macie swoje ulubione niedokończone filmy?