Właśnie mija kolejna rocznica zamachu, który wstrząsnął II Rzeczpospolitą – 16 grudnia 1922 roku w gmachu warszawskiej Zachęty sympatyzujący z Narodową Demokracją malarz Eligiusz Niewiadomski zastrzelił prezydenta Gabriela Narutowicza. Ale prób zamachów na przywódców Polski było o wiele więcej.
Strzały w Zachęcie
Tego feralnego dnia pierwszy polski prezydent w dziejach zwiedzał wystawę w gmachu stołecznego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Towarzyszył mu premier Julian Nowak oraz prezes popularnej "Zachęty" Karol Kozłowski. Wszyscy trzej oglądali właśnie obraz Teodora Ziomka „Krajobraz zimowy”, kiedy ciszę przerwały strzały z rewolweru. Dostojny gość osunął się na ziemię.
Za nim stał człowiek, który targnął się na życie najważniejszej osoby w państwie. To Eligiusz Niewiadomski, malarz, który nie mógł zboleć wyboru Narutowicza na prezydenta. Wkrótce stanął przed plutonem egzekucyjnym, a jego ostatnie słowa brzmiały: "Ginę za Polskę, którą gubi Piłsudski!". Dla wielu sympatyków endecji pozostał męczennikiem.
Bomba, która nie wybuchła
Niewiele brakło, by niespełna dwa lata po zabójstwie Narutowicza Polska ponownie pogrążyła się w żałobie. We wrześniu 1924 roku we Lwowie, gdzie właśnie odbywały się Targi Wschodnie, próbowano pozbawić życia kolejnego polskiego prezydenta – Stanisława Wojciechowskiego. Szczęśliwie obeszło się bez ofiar – bomba rzucona w kierunku przejeżdżającego limuzyną prezydenta, eskortowanego przez oddział jazdy, nie wybuchła.
Ale sytuacja była nieciekawa - kolejny zamach na głowę państwa nie sprzyjał uspokojeniu nastrojów. O próbę zabicia prezydenta oskarżono Stanisława Steigera – studenta prawa o żydowskich korzeniach. Zawierzono relacji, którą w czasie śledztwa przedstawił jeden z naocznych świadków, choć były podejrzenia co do jego wiarygodności.
Steigera szybko postawiono przed sądem, ale ostatecznie został uniewinniony. Rzeczywisty zamachowiec – ukraiński student Teofil Olszewski, przyznał się do próby zamachu na zlecenie Ukraińskiej Organizacji Wojskowej w październiku 1924 roku. Uciekł do Niemiec, które udzieliły mu azylu. Polskie władze bezskutecznie domagały się jego ekstradycji.
Cel: Naczelnik
Ta sama ukraińska organizacja stała w 1921 roku za przygotowaniem zamachu na Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego. Scenariusz zamachu był niemal identyczny z planem, który miał doprowadzić do śmierci Stanisława Wojciechowskiego. Marszałek przybył do Lwowa w celu otwarcia pierwszej edycji Targów Wschodnich. Niewiele brakło, aby wyjechał z miasta w trumnie.
Do Naczelnika strzelał 21-letni ukraiński bojownik Stepan Fedak. Czekał na trasie przejazdu samochodu, którym jechał Piłsudski w towarzystwie wojewody lwowskiego Kazimierza Grabowskiego. Nagle zgromadzeni na trasie gapie usłyszeli hałas. Dwie kule trafiły wojewodę, jedna – zbiła szybę w samochodzie. Kiedy było wiadomo, że zamach się nie powiódł, Fedak próbował popełnić samobójstwo. Bezskutecznie, szybko został pochwycony przez tłum. Niemal nie doszło do samosądu.
Zamachowiec był sądzony w procesie działaczy Ukraińskiej Organizacji Wojskowej. Do końca utrzymywał, że chciał jedynie zabić znienawidzonego wojewodę (ten został raniony w obie ręce). Skazano go na 6 lat więzienia, jednak wyszedł na wolność nie odbywając całej kary.
Piłsudski po raz kolejny?
W początkach XX wieku Piłsudski sam zasłynął jako organizator zamachów na carskich urzędników i żandarmów – jako współtwórca Organizacji Bojowej Polskiej Partii Socjalistycznej. Ale w czasach II RP miał nie raz - przynajmniej oficjalnie - stać się ofiarą swoich przeciwników.
Za organizacją zamachu na marszałka miał stać także jego były podwładny, działacz PPS Piotr Jagodziński wraz ze współpracownikami. Wszyscy w październiku 1930 roku wpadli w ręce organów ścigania, po tym jak na jaw wyszła informacja o rzekomym zamachu, który mieli przygotowywać. A według policji plan przewidywać miał zabicie marszałka w Alejach Ujazdowskich, przy użyciu materiałów wybuchowych.
Podejrzani zostali aresztowani i osądzeni (Jagodzińskiego skazano na rok więzienia). Najprawdopodobniej jednak cały "zamach" został wymyślony, a podejrzani członkowie Milicji Robotniczej PPS rzucili hasło do akcji tylko po to, aby wykryć w swych szeregach zdrajcę.
Z siekierą na Bieruta
Pierwszy prezydent komunistycznej Polski, stojący na czele grupy komunistów przybyłych z Moskwy, Bolesław Bierut nie miał łatwego życia. Nie sposób policzyć wszystkich zamachów na jego życie (tych rzeczywiście przeprowadzonych i tych, które planowano). Komuniści zdawali sobie sprawę z zagrożenia – czołowe postacie PPR otoczono opieką wojska i sowieckich agentów.
Bierut mógł paść ofiarą zamachowców już pod koniec 1944 roku. I to dwukrotnie. Pierwszy raz w listopadzie – z okazji świętowania rocznicy rewolucji październikowej - kiedy to członkowie podziemia zamierzali zdetonować ładunki wybuchowe w lubelskim teatrze. Nie dotarli jednak na miejsce. Zostali zatrzymani i postawieni przed sądem – cała grupa usłyszała wyroki śmierci (rozstrzelano ich w kwietniu 1945 roku).
Jeszcze w grudniu 1944 roku wyrok na Bieruta wydali żołnierze AK, dowodzeni przez ppłk. Franciszka Żaka. Chcieli zabić komunistycznego przywódcę w jego własnym domu w Lublinie. Do zamachu ostatecznie nie doszło – zawiódł jeden z żołnierzy, który z nie do końca jasnych powodów nie zdołał dostarczyć materiałów wybuchowych.
Ale Bierut pozostał na celowniku zamachowców przez kolejne lata. W lutym 1947 roku w Hotelu Francuskim w Krakowie chciał zabić go nieznany mężczyzna. Inny zamach zaplanowano we wrześniu 1950 roku - tym razem przy okazji dożynek odbywających się w Lublinie. W kolejnych latach próbowali zabić go: żołnierz Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego strzegący Belwederu (1951), pacjent szpitala psychiatrycznego (1952), a także robotnik (1953), który miał przy sobie siekierę. Ten ostatni także próbował wedrzeć się do belwederskiej rezydencji.
Towarzysz "Wiesław" na celowniku elektryka
Kolejny - po Bierucie i Edwardzie Ochabie - szef partii komunistycznej w Polsce, Władysław Gomułka, "jedynie" dwukrotnie mógł pożegnać się z życiem. Po raz pierwszy uniknął śmierci w lipcu 1959 roku, kiedy towarzyszył przebywającemu w Zagłębiu Dąbrowskim z wizytą przywódcy Związku Sowieckiego Nikicie Chruszczowowi.
Kolejnym razem próbowano pozbawić go życia w grudniu 1961 roku, również bez rezultatu. Wybuch bomby podłożonej na przewidywanej trasie przejazdu pierwszego sekretarza ranił jednak dwie osoby – jednego z górników oraz 13-letnią dziewczynkę. Wskutek odłamków ucierpiało auto, wzięte za samochód "Towarzysza Wiesława". Co ciekawe, do obu prób zamachów doszło w Zagórzu (obecnie dzielnica Sosnowca), a każdorazowo za przygotowaniami do nich stał elektryk-samouk Stanisław Jaros. Stracony w styczniu 1963 roku na stryczku.
Gierek cały i zdrowy
W trakcie drugiej wizyty Gomułki w Zagórzu eksplozja bomby mogła zabić także Edwarda Gierka, ówczesnego pierwszego sekretarza KW PZPR w Katowicach. To on właśnie występował wówczas w roli gospodarza na „gościnnej” ziemi. Wkrótce to on miał stać się głównym celem... plotki o zamachu.
We wrześniu 1975 roku w Koszalinie, gdzie lada chwila miały odbyć się centralne dożynki, rozeszła się wieść o przeprowadzeniu zamachu na Gierka - wówczas już pierwszego sekretarza - w wyniku którego miał on zostać ranny i trafić do szpitala. Mieszkańcy miasta mieli rozgłaszać tę niesprawdzoną informację m.in. stojąc w kolejkach po mięso. Władze musiały dementować plotki, a ostatecznie Gierek, cały i zdrowy, pojawił się na dożynkach.
Kamieniem w gen. Jaruzelskiego
Inny przywódca PRL – gen. Wojciech Jaruzelski, także był celem ataków. W 1985 roku tragicznie mogła zakończyć się jego wizyta w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (obecnie SGH). Wiadomo jedynie, że nieznany sprawca chciał wysadzić granat moździedzowy, który ukryto w koszu na śmieci. W porę wykryli go jednak pirotechnicy Biura Ochrony Rządu.
Bardziej bezpośrednio gen. Jaruzelskiego zaatakował rolnik-opozycjonista Stanisław Helski, który nie mógł wybaczyć komunistycznemu przywódcy decyzji o wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego. Helski domagał się postawienia generała przed Trybunałem Stanu. Sam także próbował wymierzyć sprawiedliwość – w październiku 1994 roku we Wrocławiu, na spotkaniu poświęconym książce Jaruzelskiego o stanie wojennym, zaatakował autora kamieniem zawiniętym w gazetę.
Generał otrzymał cios w twarz, a napastnik szybko trafił do zakładu psychiatrycznego. Skazano go na dwa lata odsiadki w zawieszeniu. Były pierwszy sekretarz wybaczył sprawcy. Atak na Jaruzelskiego miał miejsce pięć lat po upadku komunizmu w Polsce.
Zlecenie "Pershinga"?
Nastały czasy III RP, jednak także w wolnym kraju celem zamachu mógł być polski prezydent. Miał paść ofiarą nie fanatyka, opozycjonisty czy też żołnierza, a płatnych przestępców. W 1998 roku Kwaśniewskiemu groził śmiercią ponoć sam guru pruszkowskiej mafii - „Pershing”.
Nie wiadomo jednak, na ile były to wyznania pijanego gangstera (miał on wtedy właśnie opijać wyjście z więzienia), a na ile rzeczywisty plan targnięcia się na życie przywódcy państwa.
W końcu przyszedł rok 2012 i na jaw wyszła sprawa Brunona K., 45-letniego wykładowcy Wydziału Chemii Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie, który planował zamach na polskie władze - prezydenta, premiera i posłów. Niedoszły zamachowiec próbował zabić detonując cztery tony materiałów wybuchowych, ukryte w samochodzie.
Jak się okazało, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego już 2011 roku wiedziała, że Brunon K. w internecie oferuje swoje usługi z zakresu konstrukcji materiałów wybuchowych. – Materiały wybuchowe to zawsze było moje hobby – pisał w internecie naukowiec, który chciał zabić najważniejsze osoby w państwie.