Poniedziałek oznacza w Niemczech kolejne marsze antyislamskiego ruchu PEGIDA. Dziesiątki tysięcy Niemców mających dość "islamizacji Zachodu" tym razem wyjdą nie tylko na ulice Drezna, ale również Kolonii i być może kilkunastu nieco mniejszych miast. Pewnie znowu będą śpiewać kolędy i powtarzać postulaty wykrzykiwane przez charyzmatycznego Lutza Bachmanna, domagając się zerwania z multikulturową, poprawną politycznie demokracją, która dotąd była jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek Niemiec. Czy te poglądy za Odrą mają szansę wreszcie wygrać i czy na pewno Niemcy mają się czego ze strony muzułmanów obawiać?
Gdy posłucha się przywódców ruchu PEGIDA (Patriotische Europäer gegen die Islamisierung des Abendlandes -Patriotyczni Europejczycy przeciw Islamizacji Zachodu) lub rzeszy zafascynowanych ich działaniami Polaków, których szczególnie dużo na Facebooku i Wykopie, możemy dowiedzieć się, że muzułmanie za Odrą to społeczność, wśród której wręcz nikną już rdzenni Niemcy. Popularnych wersji na temat liczebności mniejszości muzułmańskiej w Niemczech jest kilka. Jedna mówi o tym, że wyznawców Allaha jest tam aż 10 mln, inni przekonują jednak, iż to po prostu 10 proc. niemieckiego społeczeństwa, czyli ok. 8 mln osób.
Nic więc dziwnego, że najnowsze, skrojone pod kątem stricte wyznaniowych kwestii analizy potwierdzają znacznie większą liczebność mniejszości muzułmańskiej w Niemczech. Jednocześnie wskazują, iż powszechnie powtarzane opinie również są nieprawdziwe. Wyznawców islamu za Odrą jest prawdopodobnie co najwyżej 4,5 mln, a zatem nie stanowią więcej niż kilka procent społeczeństwa.
Które miasta są "zalane" imigrantami?
Patrząc na to, gdzie narodził się bunt przeciwko muzułmanom, należałoby przypuszczać, że największe problemy z imigracją z Turcji, Bałkanów, Bliskiego Wschodu, Azji Centralnej czy też Afryki mają tuż za polską granicą. PEGIDA została przecież powołana do życia w Dreźnie. To niedaleko Wrocławia od października co tydzień organizowane są antyislamskie marsze. Które na początku gromadziły zaledwie kilkaset osób, by wreszcie zjednoczyć kilkanaście tysięcy wzburzonych "prawdziwych Niemców".
Skoro Drezno ma być "miastem zalanym przez imigrantów", to co mają powiedzieć w Hamburgu? To najbardziej zróżnicowany etnicznie region Niemiec, gdzie według Federalnego Urzędu Statystycznego aż 27,5 proc. mieszkańców stanowią obcokrajowcy. Dane Federalnego Urzędu ds. Migracji i Uchodźców mówią natomiast, że najwięcej wyznających Islam mieszka w Nadrenii Północnej-Westfalii. Tam osiedliło się ponad 30 proc. całej muzułmańskiej społeczności w Niemczech. Najwięcej powodów do narzekań na islamizację powinni więc mieć w Kolonii, Düsseldorfie i Dortmundzie. Do protestów nikt tam się jednak specjalnie nie garnie...
Co prawda na poniedziałek zaplanowano pierwszy większy protest zwolenników ruchu PEGIDA w Kolonii, ale spodziewanych jest tam równie wielu obrońców starej, dobrej niemieckiej demokracji, co antyislamistów. Nie mogą oni liczyć też na wsparcie tamtejszych konserwatystów i chrześcijan. W ramach protestu przeciwko ksenofobii, w czasie poniedziałkowego protestu wyłączone zostanie oświetlenie słynnej kolońskiej katedry. Stanowisko Kościoła wobec pegidowców jest jasne. – Chrześcijanom nie wolno współpracować z Pegidą – stwierdził kard. Reinhard Marx, metropolita monachijski i przewodniczący niemieckiego Episkopatu.
Nikt nie ma jednak w Niemczech wątpliwości, że ruch będzie wciąż rozwijał się w Dreźnie i innych wschodnich landach, których społeczeństwo uznawane jest w Niemczech za znacznie bardziej podatne na wszelkie skrajne poglądy. Choć muzułmanów na żywo rzadko tam widują, bo Saksonię, Saksonię-Anhalt, Turyngię, Meklemburgię-Pomorze Przednie i Brandenburgię łącznie zamieszkuje ok. 2 proc. wszystkich niemieckich wyznawców islamu...
Czy PEGIDA to tylko walka z "islamizacją"?
Ależ skąd! Nowe, lepsze Niemcy w wyobrażeniu zwolenników organizacji PEGIDA to nie tylko państwo zamknięte na imigrantów wojennych lub politycznych i masowo deportujące każdego, kto nie pasuje do schematu "prawdziwego Niemca". Apelując o surowe karanie wszelkich przejawów islamistycznej mizoginii i opowiadając się za "seksualnym samostanowieniem", członkowie ruchu PEGIDA za jeden ze swoich najważniejszych postulatów uważają jednocześnie powstrzymanie gender mainstreamingu.
Dziesiątki tysięcy Niemców wychodząc na ulice żąda także porzucenia "szalonych" działań na rzecz równości płci i "genderyzacji", oraz "niemal obsesyjnej politycznie poprawnej neutralizacji płciowej języka". Wyraźnie zaznaczono to w 17. punkcie manifestu PEGIDA.
- Dawno już nie chodzi tylko o troski wywołane istniejącymi niewątpliwie problemami imigracyjnymi - ostrzegał więc w rozmowie z pismem "Kölner Stadt-Anzeiger" Christian Lindner, przewodniczący Freie Demokratische Partei. - To jest już atak na liberalność naszego kraju - podkreślił niemiecki polityk. - Zwracam się do wszystkich, którzy chodzą na takie demonstracje: nie podążajcie za tymi, którzy tam do was przemawiają! Zbyt często w ich sercach goszczą uprzedzenia, chłód, a nawet nienawiść - apelowała tymczasem w noworocznym orędziu kanclerz Angela Merkel.
Kto stworzył ruch PEGIDA?
Teoretycznie odpowiada za to "dwunastu ludzi różnych narodów, religii i zawodów". Tak o swoim ruchu lubi mówić Lutz Bachmann, czyli lider i główny mówca każdej demonstracji. A zafascynowani nim Niemcy przypominają, że sam premier Saksonii nagrodził go za wyjątkowe poświęcenie przy organizowaniu na stadionie Dynama Drezno centrum pomocy dla ofiar niemieckiej "powodzi stulecia" z 2013 roku.
Bachmannem od lat interesował się jednak także niemiecki wymiar sprawiedliwości. Lider PEGIDA to recydywista z bogatą kartoteką, w której szczególnie dużo uwagi poświęca się jego zamiłowaniu do kokainy i innych twardych narkotyków. Uczestnicząc w każdej z demonstracji Lutz Bachmann sporo ryzykuje, bo gdyby tylko wplątał się w konfrontację z policją, wróciłby za kratki. Do lutego 2015 roku wciąż trwa bowiem okres próby w związku z jego ostatnim wyrokiem za posiadanie narkotyków.
A zakładu karnego "naczelny ksenofob Niemiec" bardzo nie lubi. W 1998 roku w obawie przed osadzeniem zaryzykował nawet zaostrzenie wyroku i zbiegł do Republiki Południowej Afryki. Podobno dziś jest tak wielkim zwolennikiem twardej polityki ekstradycyjnej, bo sam poznał jak działa ona w RPA. Po dwóch latach ukrywania się pod fałszywym nazwiskiem wpadł w ręce południowoafrykańskiej policji i został przekazany niemieckim organom ścigania.
Niedawno w jednym z wywiadów dla amerykańskiej prasy Bachmann oświadczył więc, że jeśli jego przestępcza przeszłość miałby rzucić cień na PEGIDA, to jest on gotów usunąć się w cień.
Kim są uczestnicy tych protestów?
"Chuligani, prawicowi ekstremiści, ale też konserwatyści" - tak gamę uczestników demonstracji PEGIDA przedstawia dziennik "Süddeutsche Zeitung". I to te dwie pierwsze grupy sprawiają, że na ruch rzuca się cień znacznie większy niż kryminalna przeszłość Lutza Bachmanna.
Dwunastkę założycieli PEGIDA szybko uzupełnili bowiem osławieni brutalnymi wybrykami pseudokibice drezdeńskiego Dynama. To prawda, że w 2013 roku pod przewodnictwem Bachmanna dzielnie pomagali powodzianom, ale częściej dają się poznać tak, jak podczas zamieszek w Hannoverze po meczu Pucharu Niemiec, który wykorzystali do zorganizowania regularnej bitwy z policją. Co sprawiło, że Dynamo Drezno zostało wykluczone z rozgrywek.
Wielu krewkich kibiców na ulice swojego miasta wychodzi jednak nie tylko przy okazji meczów swojej ukochanej drużyny, ale również wówczas, gdy "białą siłę" chcą zaprezentować neonaziści. Drezno to bowiem ich nieformalna stolica. Od końca lat 90-tych to tam odbywają się najliczniejsze demonstracje skrajnej prawicy, a drezdeńska policja ma najwięcej pracy przy przeciwdziałaniu przestępczości motywowanej nienawiścią rasową.
Teraz kilkunastotysięczny tłum demonstrantów stanowią jednak nie tylko oni. PEGIDA powstała na wschodzie Niemiec, bo właśnie na obszarze byłego NRD mogła zyskać taką popularność. Mentalność tam bliższa jego bowiem polskiej, czy rosyjskiej niż zachodnioniemieckiej. Przed dwoma laty Fundacja im. Friedricha-Eberta opublikowała raport na temat niemieckiego społeczeństwa, z którego wynika, iż bardzo wielu mieszkańców wschodnich landów "ma silnie zakodowane skrajnie prawicowe poglądy".
To nieprawda, że Niemcy mają problemy z muzułmanami?
Nie. I nie da się tych problemów ukryć. Najdobitniej pokazały to nie protesty zwolenników PEGIDA, którzy wystraszyli się nowej fali imigracji z Syrii i Iraku, a rządowy raport na temat integracji sprzed dwóch lat.
Ani słowa po niemiecku nie zna także większość z ok. 200 tys. uchodźców, którzy tylko w ubiegłym roku wybrali Niemcy za swój nowy dom uciekając z Syrii i Iraku. Imigracja z Bliskiego Wschodu do ojczyzny Goethego wzrosła ostatnimi czasy ponad dwukrotnie, a nic nie wskazuje na to, by w tym roku fala imigracji się znacząco zmniejszyła.
A z wspomnianego raportu wynikało, że już przed dwoma laty rodowici Niemcy reagowali wzrastającą z roku na rok niechęcią do wyznawców Allaha. Prawie połowa oceniała, że muzułmanów jest w ich kraju zbyt wiele. Zaledwie jedna czwarta uznawała, że wnoszą oni do niemieckiej kultury cokolwiek wartościowego.
Tylko prawica krytykuje muzułmanów?
Nim głośno zrobiło się w Bachmannie, miano czołowego ksenofoba za Odrą przypisywano wpływowemu socjaldemokracie Thilo Sarrazinowi. Przez wiele lat krytykował on politykę imigracyjną Berlina i ostrzegał przed zgubnymi skutkami napływu osób z całkowicie odmiennych kręgów kulturowych. W roku 2010 swoje poglądy zawarł w głośnej książce "Deutschland schafft sich ab", w której to liberalną politykę prowadzoną wobec mniejszości muzułmańskiej nazwał "samolikwidacją państwa".
Lewicowy ekonomista, były członek zarządu Deutsche Bundesbanku ostrzega w swoich wystąpieniach przed tworzeniem przez wyznawców islamu paralelnej rzeczywistości społecznej, a nawet odrębnego bytu quasi-państwowego. Thilo Sarrazin sporo uwagi poświęca też ekonomicznej stronie tej kwestii. Jego zdaniem, dawno minęły już czasy, gdy imigranci z Turcji byli motorem napędowym drobnego biznesu, a dzisiaj państwo niemieckie więcej wkłada w pomoc socjalną, niż odnosi korzyści z ich pracy.