Śledzenie notowań franka może przyprawić o zawał. Dla 600 tys. posiadaczy kredytów we frankach w ciągu kilku godzin kolejna rata nagle wzrosła o kilkadziesiąt procent. Ale politycy nie kwapią się w pomaganiu, choć jeszcze kilka lat temu chcieli uchylić nieba firmom obciążonym opcjami walutowymi.
Bank centralny Szwajcarii bez jakiegokolwiek ostrzeżenia zdecydował w czwartek, że po czterech latach przestanie bronić swojej waluty przed nadmiernym umacnianiem. Od początku kryzysu inwestorzy postrzegali Helwecję jako bezpieczną przystań na targanym sztormem oceanie finansów. Dlatego za swoje nadwyżki kupowali franka. Ale to już przeszłość.
Walka z wiatrakami Waluta szybko zaczęła się umacniać niemal zabijając szwajcarski eksport. Dlatego w 2011 roku Szwajcaria zdecydowała się na niespotykany dotychczas w świecie finansów program osłabiania swojej waluty (z reguły banki centralne działają odwrotnie) i zadeklarowała, że nie pozwoli, by jedno euro kosztowało mniej niż 1,2 franka. To utrzymywało franka na stabilnym kursie, także wobec złotego.
- Bank centralny Szwajcarii zdecydował się na ten ruch, bo zbyt mocna waluta nie jest korzystna dla gospodarki – powoduje spadek opłacalności eksportu i wzrost opłacalności importu - wyjaśnia w rozmowie z naTemat Marcin Luziński, ekonomista BZ WBK. Ale w końcu Szwajcarom skończyły się pieniądze i musieli wywiesić białą flagę. I tak wytrzymali długo, bo w tym czasie ich rezerwy walutowe wzrosły ponaddwukrotnie, z 230 do 490 mld dol.
Ratowanie kursu franka polegało na skupowaniu obcych walut za franki. Ale do tego trzeba było drukować pieniądze. Dlatego właśnie rezerwy walutowe zwiększyły się z równowartości 230 mld dol. do 490 mld dol. A to zwiększa inflację, czyli osłabiało siłę nabywczą pieniędzy przeciętnych Szwajcarów.
Panika
Jeszcze przed 10 rano za jednego franka trzeba było zapłacić 3,6 zł. To oczywiście i tak sporo więcej, niż jeszcze w 2008 roku, kiedy ta cena była niewiele wyższa niż 2 zł. Dlatego wzrost do ponad 5 zł za franka to dla kredytobiorców koszmar na jawie. Dlaczego wykres tej waluty po godz. 10 zmienił się w niemal pionową linię? To wynik tak charakterystycznej dla rynków finansowych paniki spowodowanej niepewnością i brakiem informacji.
– Dzisiaj SNB zdecydował się zrezygnować z tej polityki, co uzasadniono osłabieniem franka, zwłaszcza wobec dolara amerykańskiego. Spowodowało to chaos na rynku finansowym, frank zaczął się gwałtownie umacniać, a kurs waluty szwajcarskiej chwilami osiągał nawet 5 złotych, choć jeszcze wczoraj frank kosztował ok. 3,55 zł – wskazuje ekonomista.
Strach ma wielkie oczy
Jednak przewiduje, że to tylko chwilowe zamieszanie. – Myślę, że złoty osłabi się nieco wobec franka, ale raczej nie trzeba obawiać się kursu 5 zł za franka. Raty kredytów denominowanych mogą zatem wzrosnąć, ale warto zauważyć, że SNB jednocześnie obniżył stopy procentowe, więc spadną odsetki od tych kredytów – dodaje Marcin Luziński. Jednak dzisiaj każde kolejne 50 groszy wzrostu ceny franka to ok. 200 zł droższa miesięczna rata (dla kredytu 300 tys. zł zaciągniętego w 2007 r. - dane TVN24BiŚ)
Bo, choć trudno w to dziś uwierzyć, w dłuższej perspektywie oszczędzanie we franku nadal będzie się opłacało. Wszak warunki, na jakich branko kredyty w tej walucie były znacznie lepsze niż bezpiecznych kredytów złotówkowych. Jednak kłopoty mogą się pojawić z regulowaniem rat w najbliższych kilku miesiącach. Jak obliczył Maciej Samcik z "Gazety Wyborczej" jeśli frank przekroczy 4 złote aż 90 tys. osób może mieć problem ze spłatą kredytu. – Banki mają instrumenty pomocy kredytobiorcom z kłopotami – przekonuje Robert Tyszkiewicz z PO, który będzie wiceszefem sztabu Bronisława Komorowskiego.
Politycy nie pomogą
– Kiedy ktoś z powodu utraty pracy czy choroby traci zdolność do regulowania rat, może negocjować wydłużenie spłaty, a przez to obniżenie rat miesięcznych czy zawieszenie spłaty na kilka miesięcy. Jeśli to był solidny kredytobiorca, banki mają mnóstwo instrumentów, by dostosować wielkość spłat do jego możliwości – przekonuje Tyszkiewicz.
Dlatego zdaniem członka zarządu PO nie ma potrzeby angażowania w to państwa. – Tak jak w przypadku firm, które zawierały opcje walutowe, będąc świadome ryzyka i przegrały, tak i w przypadku klientów indywidualnych państwo nie ma instrumentów, by wziąć na siebie ryzyko – mówi poseł PO.
Mądry Polak po szkodzie
Polityk przekonuje, że dzisiejsze wahnięcie kursu jest chwilowe, bo wywołane szokiem, a poza tym dotychczas - i to pomimo kryzysu - Polacy doskonale radzą sobie ze spłacaniem kredytów we frankach. – Już przechodzili kilkukrotnie napięcia związane z frankiem, i to bardziej długotrwałe. W 2008 roku odbyliśmy debatę, w której uzgodniliśmy, że najbezpieczniej jest zadłużać się w walucie wynagrodzenia – przypomina polityk PO.
– Po drugie, zgodziliśmy się, że państwo chroni pieniądze, które obywatele zostawili w bankach. Państwo może tworzyć zachęty dla banków, ale nie wprost interweniować – przekonuje Robert Tyszkiewicz. – Niesprawiedliwe byłoby przejmowanie przez państwo ryzyka, bo co zrobić, kiedy kurs wróci do normalnego poziomu? Wziąć te pieniądze z powrotem? – pyta retorycznie polityk PO.
Piechociński z odsieczą
Tyszkiewicz przekonuje, że wszelkie żądania politycznego rozwiązania problemu posiadaczy kredytów we frankach to czysty populizm. Równie ostry jest jego partyjny kolega. – Dlaczego mamy z naszych podatków dopłacać tym, którzy zaryzykowali? Czy tym, którzy nie wygrali na loterii też będziemy dopłacać? – oburza się w rozmowie z naTemat Jerzy Borowczak.
To duża zmiana, bo jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy sytuacja była znacznie mniej poważna, Janusz Piechociński chciał ratować obciążonych kredytami. – Powinniśmy uruchomić program kompensacji dla osób, które spłacają długoterminowe kredyty we frankach szwajcarskich - mówił w Polskim Radiu.
Frankowicze to nie górnicy
Zastanawiające jest jednak, że dla PO 600 tys. frankowców to mniej ważny elektorat niż 40 tys. górników. Może dlatego, że kredyty mają głównie tzw. lemingi, których partia rządząca uważa za swój naturalny, twardy elektorat. Do tego trudno wyobrazić sobie, że pracownicy korporacji zdejmą opony ze swoich wyleasingowanych samochodów, by spalić je pod Kancelarią Premiera czy Sejmem. Górnicy nie mają z tym problemów.
Dlatego dzisiaj jedyna nadzieja frankowiczów leży w bankach, które są panami życia i śmierci każdego zadłużonego. Jeśli będą skłonne negocjować rozłożenie spłaty rat na dłuższy okres lub możliwość zawieszenia spłaty, kredytobiorcy mają szansę przetrwać zawirowanie. Gorzej, jeśli problemy nie ustąpią i potrwają na tyle długo, że banki nie będą mogły pozwolić sobie na elastyczność. Wtedy politycy nie będą mogli powtórzyć tak jak teraz “radźcie sobie sami”.