
Kandydaci na stanowisko prezydenta wzywają do debaty przed I turą wyborów. Bronisław Komorowski konsekwentnie mówi „NIE”, a konkurentom odpowiada, że dyskutować mogą, ale... między sobą. Bagatelizowanie debaty? Nie tędy droga. Kandydaci mają prawo jej oczekiwać, podobnie jak sami wyborcy.
Bronisław Komorowski uznaje, że nie musi brać udziału w debacie, ponieważ jego poglądy wszystkim są już znane. Ma rację, bowiem po pięciu latach pełnienia funkcji Polacy zdołali dotychczasowy sposób sprawowania prezydentury poznać dokładnie, a perspektywy zmian – słuchając dotychczasowych wystąpień – także nie ma.
Główny kontrargument prezydenta ws. debaty jest prosty. Przekonuje, że wcześniej urzędujący w podobnych dyskusjach przed I turą udziału nie brali, więc on także tradycji naruszać nie zamierza. Ponownie ma rację. O reelekcję po '89 ubiegało się dwóch kandydatów: Lech Wałęsa w 1995 (bez powodzenia) oraz Aleksander Kwaśniewski w 2000 roku (z powodzeniem) i faktycznie debat wyborczych przed pierwszym starciem wówczas nie było.
Wezwania, by prezydent Bronisław Komorowski wziął udział w debacie przed I turą wyborów prezydenckich to fałszywa troska o Polskę i szczególna nadaktywność (…) Taka fałszywa troska niektórych polityków, którzy dzisiaj obudzili się i chcą włączyć się do debaty i działań, które trwają, to produkt z krótkim terminem przydatności do spożycia, który skończy się wraz z datą wyborów. Czytaj więcej
Troska, jaką deklarują inni kandydaci i którą punktuje Kancelaria na pewno jest troską bardziej o swój interes, niż o Polskę. Jednak zarówno to, jak i owa „szczególna nadaktywność” nie powinna budzić zdziwienia. W ogniu kampanii i w walce o głosy każdy liczący się kandydat (może poza dr Ogórek) robi wszystko, aby być w centrum uwagi. Zatem prezydent Komorowski, zamiast nadaktywność krytykować, powinien wykazać się tym samym. Nie tylko w wymiarze stricte prezydenckim, w ramach wykonywania swych obowiązków, ale także w wymiarze wyborczy.
