Skutki jego działań, nawet jak na jeden z największych banków świata, są brzemienne. Strata 2 miliardów dolarów, spadki notowań giełdowych o 8 proc., zmniejszenie wyceny firmy o 13 miliardów dolarów. Te liczby wyglądają kosmicznie i większość z nas nawet nie potrafi sobie wyobrazić takich pieniędzy. Dla wysoko postawionych bankierów to codzienność. "Traderzy ponoszą takie ryzyko każdego dnia" - mówi nam Maciej Reluga, główny ekonomista Banku Zachodniego WBK.
Handlowiec - tak brzmi nazwa jego zawodu. De facto jednak Bruno Iksil, bo tak nazywa się człowiek najprawdopodobniej odpowiedzialny za ogromną stratę J.P. Morgan Chase, zarządzał inwestycjami na jednym z najbardziej grząskich gruntów - kredytowym. Prasa i finansjera nazywają go "Londyńskim Wielorybem", innym przezwiskiem Iksila jest "Voldemort" - zaczerpniętym z książki "Harry Potter". Voldemort to główny czarny charakter powieści o młodym czarodzieju. Do tej pory jednak te określenia dotyczyły faktu, że Iksil to jedna z najbardziej wpływowych osób londyńskiego City (miejsca skupiającego śmietankę finansjery). Niedługo - jeśli informacje o tym, że to właśnie on odpowiada za ogromne straty J.P. - przezwiska te mogą stać się synonimem spektakularnego upadku.
Niepozorny bankier
W świecie finansów Bruno Iksil znany był już wcześniej. Nic zresztą dziwnego - jako jedna z czołowych postaci jednego z największych banków świata, musiał być rozpoznawalny. Voldemort zarządzał wyjątkowo trudnym działem inwestycji - tak zwanymi CDS-ami, od angielskiego credit default swap, których działanie wyjaśniamy w ramce obok.
Internetowy "Wall Street Journal" pisał o nim, że Iksil trzęsie rynkiem CDS-ów, a przeciwnicy boją się grać przeciwko niemu, bo może ich zmiażdżyć. W mediach zajmujących się tą branżą często pojawiały się newsy o tym, że Bruno Iksil sam potrafi wpływać na losy całych indeksów i rynkowe ceny, a jego "zakupy" potrafią wywoływać ogromne wahania.
Z drugiej jednak strony, "WSJ" donosi też, że Iksil to "rodzinny facet", który do domu "jeździ pociągiem, a nie ferrari czy limuzyną". Nie nosi Rolexów, nie ma potrzeby pokazywania swoich zarobków. Cztery dni w tygodniu "Londyński wieloryb" pracuje, a w piątki przyjeżdża do swojej rodziny we Francji - ma żonę i czwórkę dzieci. Najwyraźniej obracanie miliardami dolarów zapewnia mu wystarczający dopływ adrenaliny, by poza bankiem prowadzić spokojne życie.
Jak do tego doszło?
- Takie wydarzenie nie jest standardem. Banki podejmują szereg rozmaitych działań, żeby uniknąć takich sytuacji - mówi nam ekonomista Ryszard Petru. Te działania to stałe badanie ryzyka - kontrolowanie, czy aby traderzy i inne osoby odpowiedzialne za inwestycje, nie dokonują transakcji, które mogłyby zaowocować właśnie takimi stratami.
- To on podejmuje decyzje, ale nad nim stoi departament ryzyka - wyjaśnia Maciej Reluga, ekonomista banku WBK. - Albo ktoś świadomie podjął taką decyzję i pozwolił Iksilowi na tak ryzykowne transakcje, albo "góra" po prostu o tym nie wiedziała - dodaje Reluga. Nasz rozmówca podkreśla, że wina zawsze leży po dwóch stronach: człowieka, jak i instytucji. Przy czym zdarza się, że traderzy "chowają ryzyko do szuflady" przed swoimi szefami i zatajają niebezpieczeństwo. Tak było w przypadku strat funduszu AIB.
Traderzy i inwestorzy są jednak przyzwyczajeni do podejmowania szybkich i ważnych decyzji. - Ponoszą codziennie ryzyko. Rzecz w tym, żeby to ryzyko zachować w pewnych ramach, by bank dokładnie sprawdzał, ale też egzekwował swoje zasady - mówi Maciej Reluga. Główny ekonomista WBK przypomina też, że branża rynków finansowych, które rozrosły się do ogromnych rozmiarów i w zasadzie są w dużej mierze oderwane od realnej gospodarki, ma taką kulturę. Banki inwestycyjne nastawiają się na jak największy zysk, zarabiają na spekulacjach, co samo w sobie jest już kontrowersyjne i ryzykowne.
- W uniwersalnych bankach nikt nie ponosi aż takiego ryzyka, nie ma bowiem potrzeby tak dużej maksymalizacji zysku i obracania własnymi pieniędzmi - zaznacza Reluga.
Przykry koniec człowieka
Ryszard Petru przewiduje, że skala strat będzie ostatecznie większa, niż 2 miliardy dolarów. Już teraz J.P. Morgan ponosi spore koszty wizerunkowe, ale i finansowe. Kurs ich akcji spadł o 8 proc., wycena spółki zmniejszyła się o 13 miliardów dolarów i obniżenie ratingu w agencji Fitch: z A+ do AA-. A jak by tego było mało, to przez działania Iksila w całym kwartale bank przewiduje teraz w efekcie stratę 800 milionów dolarów, chociaż wcześniej prognozował, że zarobi ok 200 milionów.
Voldemort finansjery nie ma więc co liczyć na wyrozumiałość szefów. - Nikt nie powinien go zatrudnić - ocenia Ryszard Petru. Maciej Reluga dodaje, że historie innych "wpadek" dobitnie pokazują wykluczenie takich osób z wielkiej finansjery. Tak było chociażby w przypadku funduszu Societe Generale, który na skutek działań jednego ze swoich traderów Jerome'a Kerviela stracił 3,7 miliarda funtów. Potem już nie znalazł pracy w branży.
Jak całe zdarzenie wpłynie na J.P. Morgan? Oprócz oczywistej straty - która może być w efekcie większa, niż obecne 2 miliardy dolarów - bank ucierpi wizerunkowo. - Ale finansowo też, bo przecież stracili około 40 proc. kwartalnego zysku - dodaje Maciej Reluga z WBK. Kwartalny zysk J.P. Morgan to średnio około 5 miliardów dolarów. Ryszard Petru podkreśla z kolei, że J.P. nie chce ujawnić na jakich dokładnie kontraktach stracili tyle pieniędzy, co może oznaczać, że nie wszystkie transakcje dokonane przez Iksila zostały już zakończone, a co za tym idzie - firma może stracić jeszcze więcej.
Finansjera swoi kołem się toczy
- Ten przykład dobitnie pokazuje, jak dział inwestowania oderwany jest od rzeczywistej gospodarki - podsumowuje Petru. W podobnym tonie wypowiada się Maciej Reluga. - To dodatkowy przyczynek do dyskusji o tym, czy pomagać bankom, kiedy bankrutują i w ogóle o sytuacji finansjery. Nie ma przecież sensu, by państwo płaciło za nieodpowiedzialną politykę instytucji - wskazuje ekonomista banku WBK.
Nie da się ukryć - dla szarych obywateli enigmatyczny skrót CDS nic nie znaczy, a przecież dzięki niemu obraca się ogromnymi pieniędzmi. Pieniędzmi, które zostają głównie w obiegu zamkniętym, bo finansiści, jak coraz częściej oceniają ekonomiści, działają zupełnie oddzielnie i z boku realnej gospodarki.
Rynek CDS to ubezpieczenia obligacji. Działa tak: kiedy ktoś emituje obligacje, ktoś inny je kupuje. Sytuacja sprzedającego może się jednak pogorszyć i powstanie ryzyko, że jest niewypłacalny. Kupujący może wówczas, i to jest właśnie CDS, ubezpieczyć swoje obligacje na wypadek niewypłacalności. Działa to jak każde inne ubezpieczenie. W razie, gdyby sprzedający obligacje zbankrutował, kupujący otrzymuje - w ramach kontraktu CDS - odszkodowanie. Ten, kto kupuje takie "ubezpieczenie", musi co miesiąc płacić.
Problem polega na tym, że rynek CDS-ów rozrósł się do ogromnych rozmiarów. Można kupować ubezpieczenia od ubezpieczeń, obstawiać kto zbankrutuje, a kto nie, są to czyste spekulacje. Na dodatek kontraktującym CDS może być ktoś, kto nie ma żadnego związku z dłużnikiem. Transakcje na tym rynku się nawarstwiły i trudno jest je kontrolować.