Ewa Ewart: W Polsce zbyt często zapominamy o tym, że żyjemy w wolnym kraju
Ewa Ewart: W Polsce zbyt często zapominamy o tym, że żyjemy w wolnym kraju Fot. Bartek Molga

– Przy wszystkich obiektywnych powodach do narzekania, odnoszę wrażenie, że wielu ludziom umyka bardzo istotny fakt; żyjemy w kraju, w którym wciąż jeszcze dokonuje się proces transformacji ze wszystkimi jego bolączkami i czkawką. Ale to wszystko dzieje się w kraju wolnym – mówi naTemat dokumentalistka Ewa Ewart, której książka "Widziałam" niedawno trafiła do księgarń.

REKLAMA
Czy jest takie pytanie, którego jeszcze pani nie zadano?
(śmiech) Faktycznie, odpowiedziałam już na bardzo dużo pytań przy okazji rozmów na temat tej książki. Ale proszę próbować, być może pojawi się takie, którego mi jeszcze nie zadano. Jestem otwarta na każde pytanie i na każde pytanie chętnie odpowiem.
A pytanie, którego pani jeszcze nie zadała?
W kwestii zawodowej – to każde, które się nasunie przy okazji realizacji kolejnych, nowych dokumentów.
W jednym z wywiadów stwierdziła pani, że ta książka jest pewnym rozliczeniem. Zamyka pani nią jakiś rozdział?
Może nie tyle zamyka, co porządkuje.
Brzmi, jakby to miało być pani ostatnie słowo.
Nie, absolutnie nie. To jest po prostu podsumowanie ważnego okresu.
Długo się przed pisaniem opierałam. Wydawało mi się, że nie jestem na taką spowiedź gotowa. Może nawet nie tyle w kwestiach zawodowych, co bardziej w kwestiach prywatnych. Z natury nie mam zbyt dużej potrzeby uzewnętrzniania się, mówienia o swojej prywatności, ale dziś mogę śmiało powiedzieć – cieszę się, że ta książka powstała. Praca nad nią pozwoliła mi uporządkować ogromny szmat mojego życia, skłoniła do pewnych refleksji.
Co z nich wynikło?
Że jest znacznie więcej plusów, niż minusów.
Bała się pani, że będzie inaczej?
Nie, ale prawdę mówiąc też nie zastanawiałam się nad tym specjalnie. Dopiero przy pracy nad książką zostałam niejako zmuszona do takiego swoistego rachunku sumienia.
Największa satysfakcja płynie chyba z tego, że kiedy pisałam ostatnie zdania, stawiałam ostatnie kropki, nieustannie towarzyszyło mi poczucie dobrze wykorzystanego czasu. Tego, który dano mi do tej pory. Żyję, od lat żyłam ze świadomością, że – jak mawiają Anglicy „you only get one shot in life” – w życiu mamy tylko jeden strzał. Mamy szczęście jeśli trafimy, gorzej jeśli ten nabój przez dłuższy czas krąży nie mogąc znaleźć celu.
Ja dziś mogę śmiało powiedzieć, że dotychczasowe życie nie przeleciało mi przez palce. Los podsuwał mi wiele smakowitych kąsków, pomysłów, ofert, a ja byłam zawsze na te propozycje bardzo otwarta i starałam się je wykorzystać najlepiej jak tylko umiałam.
Ewa Ewart, fragment książki "Widziałam"

Nadszedł 1980 rok. W Polsce zaczęły się dziać bardzo interesujące rzeczy. Pewnego dnia podchodzi do mnie wykładowca historii sztuki Victor Ferreras i mówi:

- Słuchaj Ewa, przyjeżdża do mnie kolega dziennikarz. Nie chciałabyś popracować jako jego tłumacz?

W ten sposób dostałam swoją pierwszą pracę. Ten dziennikarz musiał być ze mnie bardzo zadowolony, bo podał moje nazwisko dalej, z odpowiednią rekomendacją. I tak po nitce do kłębka trafiła do hiszpańskiej agencji prasowej EFE.

Wciąż jestem przede wszystkim dokumentalistką, jednak nie upieram się, że tak już będzie zawsze. Myślę, że zachowanie pewnej elastyczności i umiejętności układania się z nieoczekiwanymi wydarzeniami jest dziś bardzo przydatne. Gdyby z jakichś przyczyn okazało się, że nie mogę dłużej kontynuować tej drogi zawodowej, znalazłabym sobie coś równie pasjonującego, jakiś kolejny, zajmujący pomysł na życie. Robienie dokumentów na wiele lat było właśnie takim pomysłem na życie.
Wpadła na niego pani tak po prostu?
Nie, to była konsekwencja określonego procesu w moim życiu zawodowym, który doprowadził do tego, ze zostałam dokumentalistką. Opisałam to zresztą w mojej książce.
Pani zdaniem do tego, by osiągnąć sukces nie trzeba wiedzieć, czego się chce a wystarczy mieć pewność, co do tego czego się nie chce?
„Czasami” – dodałabym. To jest mój pogląd, którego nikomu nie chcę narzucać. W moim przypadku trafiła pani w sedno. Bardzo często zdarzało się, ze wiedziałam najpierw czego z pewnością nie chce. Z takiego zaparcia rodziły się pomysły na to co bym chciała robić, a to popychało mnie w kierunku podejmowania najlepszych dla mnie decyzji.
I czego pani nigdy nie chciała?
Od wczesnych lat bałam się jak ognia utknięcia w jakiej rutynie. Aczkolwiek mam świadomość, że są tacy, którym uporządkowany i przewidywalny rytm pracy daje dużo zadowolenia i poczucie spełnienia. Ja wiedziałam, że mnie by to unieszczęśliwiło.
Chciałam poświecić się czemuś, co nie tylko da mi źródło utrzymania i zapewni byt, lecz także będzie moją autentyczną pasją.
Wiedziałam bardzo wcześnie, że nie nadaję się do wielu tzw. konkretnych zawodów. Mam na myśli profesje związane z nauką, przedmiotami ścisłymi, analizą. Mam raczej nieposkromiony, wolny umysł, który zresztą czasami wariuje, zdarzają się chwile kiedy wydaje mi się, że nie ma w nim ładu i składu. Najlepiej czuje się kiedy mogę tworzyć, a najlepsze pomysły potrafią pojawić się w dziwny sposób i w dziwnych okolicznościach.
Moje życie osobiste również wymykało się tradycyjnym scenariuszom. Na studiach, sporo moich koleżanek już po pierwszym roku zaczęło wychodzić za mąż, zakładało rodziny. Przyglądałam się jak realizują ten wariant budowania uporządkowanego i bezpiecznego życia, i wiedziałam, że małżeństwo i stabilizacja nie będzie moim wyborem na ówczesnym etapie. Nie czułam się gotowa do podejmowania tak ważnych życiowych zobowiązań. Jako studentka ostatniego roku zaczęłam pracować jako tłumacz. Aktywnie uczestniczyłam w tym co się wówczas działo w kraju. Miałam już za sobą parę wyjazdów za granicę, co rozbudziło we mnie duża ciekawość świata i chęć jej zaspokajania.
Przy czym to absolutnie nie oznaczało to, ze zamykałam się i zamykam na relacje osobiste. Mam szczęście, że w pamięci zostały cudowne wspomnienia pierwszej licealnej miłości i szczęśliwe małżeństwo, które z różnych powodów nie okazało się jednak związkiem na całe życie. Po nim były równie udane i wartościowe relacje. Tymczasem, z pewnym zdziwieniem uświadamiam sobie, iż są osoby, które próbują mnie przekonać, że za swój tak zwany sukces zapłaciłam jakąś ogromną cenę.
No bo do czego to podobne, żeby kobieta niezamężna i bezdzietna mogła być szczęśliwa i usatysfakcjonowana życiem.
Z takim podejściem spotkałam się tutaj, w Polsce. Odnoszę wrażenie, że przy nieprawdopodobnym skoku cywilizacyjnym jaki się tu dokonał, nadal trudno jest tutaj o akceptację dla odmienności. Trudno jest otworzyć głowę i przyjąć do wiadomości, że są tacy, którzy niekoniecznie chcą realizować życiowe scenariusze dyktowane tradycją i społecznymi oczekiwaniami, i że nie oznacza to, że coś jest z nimi nie w porządku lub, że są życiowymi ofiarami.
Wielu myśli sobie teraz „zgroza”.
Nie sadzę aby moje życiowe wybory były naprawdę warte powszechnego nimi zainteresowania i komentowania. W stosunku do osób, które jednak chciałyby komentować – a takim już jesteśmy dziwnym rodzajem, że ocenianie i wyrokowanie na temat bliźniego mamy w genach – nie zgłaszam sprzeciwu. Zastrzegam sobie jedynie prawo do poszanowania i uznania moich własnych odczuć na ten temat.
A ta cena za sukces? Jakąś zawsze trzeba przecież zapłacić.
Tak, cena jest zawsze. W moim przypadku to było pojawiające się na pewnych etapach życia wypalenie, raz nawet stanięcie na krawędzi depresji. Zapłaciłam więc cenę emocjonalną za realizację wszystkich trudnych tematów. Wie pani, to naprawdę gdzieś, kiedyś trzeba odreagować.
Mówiłam wielokrotnie o tym, jak bardzo mi było nie po drodze z tym, że zauważałam u siebie w pewnym momencie grubą skórę. To było coś, nad czym zupełnie nie mogłam zapanować. I to mi bardzo przeszkadzało – wydawało mi się , że tracę naturalny odruch empatii, zagnieździły się we mnie pokłady chłodu. To wszystko bardzo się kłóciło z moją prawdziwą naturą. Po czasie, z ulgą uświadomiłam sobie, że to był taki automatyczny parasol ochronny, który pewnie podświadomie sama nad sobą roztoczyłam, żeby się nie dać zwariować w zalewie ludzkich tragedii. Ja po prostu musiałam się jakoś zaimpregnować, walczyć z tym co mnie otaczało. Choć czasem były i momenty zwątpienia.
Żal, że nie podjęło się innej decyzji?
Życie jest nieuchronnym procesem dokonywania wyboru. Przy czym nigdy nie wiemy, co by było gdybyśmy kiedyś wybrali A zamiast B, albo na odwrót. W takiej sytuacji zdecydowałam się na odpowiedzialność za raz podjęte decyzje.
Nie ma sensu przesadnie boksować się z tym co dany wybór przyniesie. Staram się aby moje odruchy sprzeciwu, wobec nie zawsze oczekiwanych rezultatów, były proporcjonalne do rzeczywistości, na którą mogę mieć tylko ograniczony wpływ.
Ewa Ewart, fragment książki "Widziałam"

Wyszłam z londyńskiego lotniska blada niczym ściana. Wzięłam taksówkę i pojechałam do domu. Poza tym, że fizycznie czułam się fatalnie, ogarniał mnie też jakiś dziwny moment załamania psychicznego. Weszłam do pustego, zimnego mieszkania. W lodówce leży tylko zgniła sałata, nie ma do kogo ust otworzyć. Nie wytrzymałam... i potwornie się rozpłakałam. A w głowie pojawiła się tragiczna myśl: "Co ja robię ze swoim życiem? Co to w ogóle za życie? Pasja? A pieprzyć pasję!".

Nad czym pani teraz pracuje?
Mam projekt, któremu się mocno przyglądam. Myślę, że to będzie ważny temat, ale nic nie mogę o nim teraz powiedzieć.
Film?
Film, tak. Dokument.
Mówi się, że dzisiejsze dziennikarstwo, media, są bardzo tabloidowe. Te pani tematy mają jeszcze szansę dotrzeć do szerokiego grona odbiorców?
Na pewno nie sprzedają się tak jak tabloidy i plotki. Nie krytykuję tego i nie osądzam. Stwierdzam fakt. Jeśli taka tematyka jest, to znaczy, że jest na nią popyt. A to dlaczego jest na nią popyt to już jest temat na dysputę, w której mogłybyśmy dyskutować do rana.
Ale?
Ale to nie znaczy, że wszyscy odbiorcy lubią tabloidy. Choć takich jest bardzo dużo.
Cenię sobie, to wąskie w porównaniu, grono moich odbiorców, choć nie będę udawać, że słupki oglądalności są mi zupełnie obojętne! Bywam na rozmaitych imprezach, gdzie podchodzą do mnie zupełnie mi nieznani ludzie i mówią, że dziękują mi za te dokumenty, które polecamy i te dokumenty, które robię. Dziękują, że mogą się dowiedzieć tyle ciekawego o świecie. Bardzo mnie to cieszy. I właśnie w tym znajduję potwierdzenie słuszności tego co robię. Nie szukam poklasku.
Zna pani jakiegoś młodego dziennikarza, który by szedł podobną drogą?
Wielokrotnie dostaje maile, telefony i propozycje poprowadzenia warsztatów sztuki dokumentu. Zawsze staram się te propozycje w miarę możliwości przyjmować, bo bardzo chętnie dzielę się swoim doświadczeniem. Jeżeli tylko ktoś chce skorzystać, proszę bardzo.
W jednym z wywiadów dziennikarka stwierdziła, że moja książka może zainspirować i młode pokolenie i bardzo doświadczonych dziennikarzy, bo w pierwszych może rozbudzić ambicje a tym drugim przypomnieć o uśpionych ambicjach. Ogromnie się z tego ucieszyłam, bo to by oznaczało, że, być może dla niektórych, udało mi się popełnić przekaz uniwersalny. Tym bardziej, że od początku nie chciałam, żeby to była książka przede wszystkim o mnie. Chciałam tam zaistnieć w drugim planie, w kontekście moich filmów. Stąd ostateczny pomysł, aby każdy rozdział, poza nieuniknionym wstępem wyjaśniającym skąd się wzięłam, był poświęcony określonemu filmowi. Wybrałam te, które w moim pojęciu były najlepsze i z różnych powodów szczególnie mi bliskie, a także kryły ciekawe historie ich realizacji.
Cieszę się bardzo, że wreszcie miałam przestrzeń do tego, by opowiedzieć te wszystkie przygody, które towarzyszyły powstaniu każdego z dokumentów. To zresztą nie raz może być bardziej interesujące od samego filmu (śmiech). Jednocześnie, żeby wywiązać się z jakichś powinności czy oczekiwań odbiorcy sprzedałam tu też część autobiografii.
Ale nie tę szczególnie pikantną.
To wynika z tego, że czasami te najbardziej pikantne nie są związane tylko ze mną, ale też z osobami drugimi, trzecimi. Opisywanie takich historii byłoby wtargnięciem w ich prywatność a ja się staram tego nigdy nie robić.
Podoba się pani ta nowa Polska? Ta, którą zastała pani po powrocie z blisko trzydziestoletniej „emigracji”?
Kiedy zaczęłam tutaj bywać częściej i dłużej po 2012 r., wdepnęłam w tę nową Polskę zachwycona. Zwłaszcza, że doskonale pamiętam z jakiego kraju wyjechałam; wynędzniałego, siermiężnego i poobijanego przez stan wojenny. Po powrocie bardzo długo miałam na nosie różowego okulary. Ja wręcz przecierałam oczy ze zdumienia nad tym jak ogromnego skoku cywilizacyjnego ten kraj dokonał. Mam głęboki szacunek dla wszystkich, którzy przyczynili się do tych przeobrażeń.Tym bardziej, że mój w tym udział jest zerowy. Wróciłam na gotowe.
Z czasem okulary zaczęły tracić różową barwę i spojrzałam na naszą rzeczywistość bardziej realistycznie. Dostrzegam procesy, które mnie trochę niepokoją. Mam świadomość, że jest bardzo dużo ludzi, którzy twierdzą, że minione 25 lat to czas zmarnowanych szans i okazji. Ale przy wszystkich obiektywnych powodach do narzekania, odnoszę wrażenie, ze wielu ludziom umyka bardzo istotny fakt; żyjemy w kraju, gdzie wciąż jeszcze dokonuje się proces transformacji ze wszystkimi jego bolączkami i czkawką. Te przeobrażenia toczą się zarówno w życiu politycznym jak i w ogromnym obszarze światopoglądów, ale to wszystko dzieje się w kraju wolnym.
Mówię to jako Polka mająca dodatkową perspektywę patrzenia na to, co się dzieje w kraju, z racji długoletniego pobytu za granicą. I z perspektywy bycia świadkiem tego jak żyją ludzie na innych szerokościach geograficznych, którym nie jest dane cieszyć się nawet ułamkiem tego, co już nam spowszedniało i co przyjmujemy jako pewnik. Słowem, ja się czasami boję, żebyśmy tego, co mamy, co z takim trudem zostało tu odbudowane, nie zepsuli na własne życzenie.
Myśli pani...
Ja nie myślę, po prostu chciałabym, żeby do tego nie doszło. Tym bardziej, że wydaje mi się, iż takie niebezpieczeństwo istnieje. Wydaje mi się również, że za mało wniosków wyciągnęliśmy z naszej historii. Jednak staram się nie komentować polskiej polityki. Mam oczywiście swoje opinie, ale taka rzetelna analiza na użytek publiczny wymaga osadzenia aktualnej sytuacji w kontekście procesu, jaki dokonywał się w Polsce. Mnie tu nie było przez 30 lat, w zasadzie dopiero co przyjechałam i nadganiam zaległości.
Przy tak długiej nieobecności łatwo tę narodową tożsamość zatracić.
Ja z tym nie miałam żadnego problemu. Mam polskie obywatelstwo, mam też paszport brytyjski, być może jeszcze kiedyś jakiś paszport nabędę (śmiech). Ale bez względu na liczbę tych dokumentów, mam bardzo silne poczucie tego, skąd jestem i zawsze bardzo mocno to podkreślałam.
Pomyślała sobie Pani kiedyś „OK, Ewart, już po tobie, nie wyjdziesz z tego cało”?
Trzy razy! Dwa razy w wirze zdarzeń i raz niedługo po. Opisałam je w książce.
Raz, kiedy wykonałam tę karkołomną podróż helikopterem w Kolumbii. Byłam w górach, była mgła i ogólnie fatalne warunki atmosferyczne. Drugi raz to był epizod z przedstawicielami baskijskich separatystów ETA w hotelu pod Paryżem. A trzeci – wtedy, kiedy usłyszałam w radiu w samochodzie, że dzieliło nas 20 min od tego, by została z nas jajecznica. Wtedy właśnie zadziałała moja intuicja.
Ewa Ewart, fragment książki "Widziałam"

Około 3 nad ranem nagle się budzę. Wiem, że musimy natychmiast wyjechać z Samaszek. Rozespani koledzy puścili pod moim adresem konkretne wiąchy przekleństw. Byłam twarda. Powiedziałam, że tym razem nie będzie żadnego głosowania, jestem kierownikiem i decyduję. Po dotarciu do Moskwy usłyszeliśmy w radiu, że rano zbombardowano wieś Samaszki. Stało się to dosłownie 20 minut po naszym wyjeździe.

Wierzy Pani w zjawiska metafizyczne?
Jak tu nie wierzyć, kiedy intuicja okazała się moją najlepszą przyjaciółką!?
Wielokrotnie okazywała się moim ogromnym sprzymierzeńcem. I w sytuacjach podbramkowych i wówczas, gdy stawałam wobec konieczności podjęcia trudnych decyzji.
Wie pani, ja w ogóle wierzę, że nasze życie nie jest do końca płaskie. Że jest w nim jakaś wielowymiarowość, w której tkwi również jakaś tajemnica. Do niej, na naszym aktualnym poziomie rozwoju chyba nie jesteśmy w stanie dotrzeć, ale takie przekonanie czyni moje życie bardziej interesującym, zmusza mnie do ciągłych poszukiwań i eksplorowania tematów, które daleko wybiegają poza moją pracę zawodową i to czym się aktualnie zajmuję w życiu. I ta wiara w wielowymiarowość mnie niesłychanie pasjonuje.
Nie ma pani czasem koszmarów?
Zdarzają się. Kiedyś, niedługo po wyjeździe z Polski w stanie wojennym też trawiły mnie co jakiś czas koszmarne sny. Zwykle byłam w nich na jakichś ulicznych manifestacjach z udziałem ZOMO, z pałkami milicyjnymi, armatkami wodnymi i gazami łzawiącymi. Ja wręcz czułam smród tych gazów po przebudzeniu. To mi towarzyszyło przez jakieś trzy, może cztery miesiące.
A dziś?
Dzisiejsze koszmary niekoniecznie są związane z jakąś konkretną sytuacją, w której byłam gdzieś na planie. Czasem to są sny zupełnie surrealistyczne, ale zawsze w tym najgorszym momencie się budzę (śmiech). Na szczęście!
Powie pani coś więcej o tym jednorazowym epizodzie depresji?
Uratował mnie przed nią montaż (śmiech).
Montaż?
Tak, naprawdę (śmiech). Wróciłam z tej Kolumbii potwornie chora. Trafiłam do szpitala. Dość szybko odbiłam się od dna fizycznie, ale psychicznie było dużo gorzej. Co ciekawe, to się akurat zbiegło z momentem, w którym wreszcie kupiłam w Londynie swoje mieszkanie, spełniłam kolejne marzenie. I wtedy to mi wszystko tak totalnie wisiało, było mi kompletnie wszystko jedno. I to był straszny czas. Ocknęłam się dopiero jak trzeba było wejść na montaż. Miałam wyznaczony grafik, więc nie było wyjścia. Musiałam znów zatopić się w pracy i jakoś ta depresja rozeszła się po kościach.
Obyło się bez pomocy specjalisty?
Ja tylko raz skorzystałam z pomocy psychoterapeuty. W Londynie, i to nie z powodów zawodowych. Ale to był pierwszy i ostatni raz. Wydałam na tę wizytę 180 funtów i byłam okropnie na siebie wściekła, bo koniec końców ja mogłam tej pani powiedzieć więcej niż ona mnie. Pomyślałam sobie wtedy tylko „Boże, mogłam sobie zamiast tego kupić te wspaniałe buty, które widziałam w Harrodsie”.
Wiem, że jest masa osób, którym ta forma pomocy ratuje życie i zdrowie. I świetnie, że mogą z niej skorzystać. Ale zdecydowanie to nie jest moja droga jeśli chodzi o rozwiązywanie problemów.
Jest taki film, o który może Pani powiedzieć, że się nie udał?
Na pewno nie położyłam żadnego tematu. Przynajmniej w ocenie przełożonych i odbiorców, ale to ja jestem swoim najgorszym krytykiem. Za każdym razem, jakiś czas po premierze, wracam do moich filmów i dokonuje w samotności tzw. post mortem. Zasiadam do oglądania tego filmu z notatnikiem i brutalnie rozprawiam się z samą sobą. Wtedy przychodzą refleksje – dlaczego zrobiłam coś tak a nie inaczej, mogłam zrobić lepiej. To nie jest samobiczowanie tylko bardzo ważna autorefleksja, która pomaga mi uniknąć jakichś błędów przy kolejnych produkcjach. Będą nowe, ale jest to skuteczny sposób na uniknięcie powielania starych.
Od kogo się pani najwięcej nauczyła?
Na pewno pierwszą taką osobą była moja pierwsza szefowa – szefowa hiszpańskiej agencji prasowej EFE – tu w Polsce. Nazywała się Sylvia Odoriz. A potem miałam to szczęście, że los stawiał na mojej drodze wielu znakomitych profesjonalistów, prawdziwych fachmanów. Począwszy od mojego byłego męża [Tim Ewart – dziennikarz brytyjskiej stacji ITV NEWS – red.], który jest świetnym dziennikarzem, że tak powiem bardzo utalentowanym zwierzęciem telewizyjnym (śmiech). Od niego się uczyłam początków telewizji.
Ewa Ewart, fragment książki "Widziałam"

Pod koniec 1984 roku Tim wyjechał do Londynu. Ja miałam do niego dołączyć później. Do paru walizek spakowałam całe swoje dotychczasowe, warszawskie i polskie, życie. To był ten pierwszy raz, kiedy przyszło mi zamknąć ważny okres życia. Musiałam zdecydować co z tego okresu mam zabrać (...) Potem już zawsze tak działałam - przy każdym kolejnym zamknięciu ważnego etapu brałam tylko to, co uznałam za niezbędne. Trochę jak na wojnie. Albo jak w filmie: cięcie. Cut.

A czego pani uczy młodych?
Jeżeli o to proszą – to bycia wiernym samemu sobie. To, jak bardzo będziesz wierny swoim marzeniom, determinuje realizację zawodowych celów. Zatem naczelna zasada, którą dzielę się z innymi to uczciwość wobec samego siebie. To warunkuje stosunek do innych i ogromnie ułatwia życie.
Zazdrości pani komuś czegoś?
Nie. To znaczy tak, zdarza się, że zazdroszczę, ale u mnie ta zazdrość wyzwala ogromne pokłady motywacji. Dla mnie zazdrość jest zawsze sygnałem do tego, że powinnam zabrać się do roboty, zakasać rękawy i spróbować dokonać podobnych osiągnięć. Zdobyć coś, co da mi podobny wymiar satysfakcji. Więc to nie jest zazdrość toksyczna, która truje wewnętrznie, tylko taka, która wyzwala we mnie ogromne pokłady kreatywności, samozaparcia i zmusza do realizacji jakichś ambicji.
Udało pod wpływem takiego impulsu zazdrości osiągnąć coś konkretnego?
Kiedy podjęłam pracę w BBC, bardzo jeszcze zielona w temacie dokumentu, mój nowy szef dał mi do obejrzenia filmy realizowane przez reżyserów redakcji, do której dołączyłam. Był wśród nich znakomity dokument o handlu ludzkimi organami. Oglądałam ten film jak zahipnotyzowana. Pozazdrościłam autorce talentu i takiego osiągnięcia. I zapragnęłam pewnego dnia móc robić podobne dokumenty. Ten film mnie ogromnie zmotywował i obdarzył siłą napędową, która pozwoliła mi to marzenie w dużej mierze spełnić.
Upór to zdaje się pani drugie imię?
Tak, absolutnie. To też jest chyba jakiś element mojego tzw. sukcesu, że ja po prostu nie uznaję „nie” jako odpowiedzi. Moi koledzy z BBC się często śmiali, że jak Ewę ktoś wyrzuca drzwiami to wiadomo, że wejdzie oknem. Choć i mi zdarzało się, że stawałam pod jakąś wysoką ścianą i jedyne co mi zostawało to skupić się na realizacji planu B.
A o co pani najdłużej walczyła?
Wiele było takich spraw, np. pozyskanie jakiegoś trudnego rozmówcy, który się długo opierał, czy tez pozwolenia na zdjęcia, bez których film byłby bardzo ubogi w warstwie wizualnej. Większość dokumentów, jakie zrealizowałam, ze względu na to, że ich tematy były zawsze jakimś wyzwaniem, wymagała zabiegów i walki, żeby powstały takie jak to sobie założyłam.
Jak pani tego dokonuje?
(śmiech) Nie potrafię podać precyzyjnej recepty. Ale też stosuję pewien klucz – jeżeli na czymś mi bardzo zależy, na pozyskaniu jakiegoś elementu, sekwencji, pozwolenia na filmowanie czy właśnie rozmówcy, to pochodzę do takich próśb z głębokim uzasadnieniem. A je można uzyskać tylko dzięki perfekcyjnemu przygotowaniu do tematu.
Najważniejsze to tak przedstawić swoje argumenty, aby przeciwnik się poddał.
Kiedyś odmówiono pani rozmowy z Władimirem Putinem. Dziś jeszcze chciałaby pani taką przeprowadzić?
Bardzo chętnie, ale wydaje mi się, że to pozostaje w kategoriach mrzonek.
Po relacjach z upadku ZSRR i po tym jak była pani świadkiem tylu przełomowych dla Europy, świata wydarzeń, dziś coś jeszcze może stanowić dla pani wielkie wyzwanie?
Kiedy przyjechałam do Moskwy i szybko zaczęłam pracę producenta newsów w amerykańskiej stacji CBS, nie pomyślałabym nawet, że za moment runie radziecki kolos.
Nikomu za czasów mojej młodości nie przyszło do głowy, że dożyjemy czasów, w których runie mur berliński. A dożyliśmy, pamiętam jak w listopadzie 1989 r. siedzieliśmy z mężem na kanapie w Waszyngtonie i oglądaliśmy relację z tego jak on się walił.
Rzeczywistość jest w sumie nieprzewidywalna i ciągle nas czymś zaskakuje. Ale jeśli o mnie chodzi, bardzo chciałabym dożyć takiego momentu, kiedy padnie obecny reżim w Korei Północnej. Dnia, w którym otworzy się ten zbiorowy łagier i świat w końcu zmobilizuje się do tego, by zrobić z tym porządek. Bardzo chciałabym kiedyś tam wrócić, ale na pewno nie dziś. Dziś, po tym filmie, który zrobiłam, to byłby chyba bilet w jedną stronę.
„Przepustka do piekła”. To film związany z pani największą frustracją.
Tak, z frustracją, która wzięła się stąd, że masa osób, które mogłyby a wręcz powinny zareagować w konkretny sposób na to co ten film ujawnił, nie zrobiła nic.
Będą kolejne filmy, to już ustaliłyśmy. A czy będą kolejne książki?
Kiedy postawiłam ostatnią kropkę w mojej pierwszej książce, uświadomiłam sobie, że jest we mnie przynajmniej jeszcze jedna taka książka. Jednak to kwestia dalszej przyszłości, być może. Z pewnością znacznie szybciej zrealizuję kolejny film.

napisz do autorki: malgorzata.golota@natemat.pl