
W dwa tygodnie po wyborach prezydent-elekt Andrzej Duda jawi się przede wszystkim jako duchowy przywódca Polaków. Jawi się jako taki do tego stopnia, że jeśli się o nim mówi – a mówi się całkiem sporo – to przede wszystkim w kontekście religijnym. W tle informacji o pielgrzymkach na Jasną Górę, procesjach Bożego Ciała i uratowanych hostiach ginie wiele innych istotnych kwestii. Takich, jak chociażby ta dotycząca wieku emerytalnego.
Decyzja należy oczywiście do nowego prezydenta, ale mam wrażenie, że powinien odmówić. Prośba ta jest oczywiście dowodem zaufania i nadziei pokładanych w Andrzeju Dudzie, i ma piękne historyczne tradycje (bo warto przypomnieć, że przed wojną prezydent Ignacy Mościcki zostawał ojcem chrzestnym każdego siódmego dziecka w rodzinie, ale mam poważne wątpliwości, czy wiąże się z głębokim przemyśleniem zadań, jakie ciążą na ojcu chrzestnym.
Winić można oczywiście rozentuzjazmowany naród, ale do propozycji, jakie ów składa Dudzie walnie przyczynił się właśnie on sam.
W pierwszym dniu po wyborach Andrzej Duda pokazał, że właśnie tak będzie wyglądać jego prezydentura. Po podaniu kawy spieszącym do pracy warszawiakom, złożył kwiaty przed więzieniem na Rakowieckiej, gdzie 67 lat wcześniej komunistyczne bestie wykonały wyrok na Rotmistrzu Pileckim. Obiecał pamiętać o wyklętych i ich wielkiej misji. Zanim dojechał do domu, po wyczerpującym czasie kampanii i wyborczego finału, odwiedził dwa ważne miejsca - kryptę wawelską, w której spoczywa śp. para prezydencka Maria i Lech Kaczyńscy, a wcześniej Jasną Górę. Na Mszy św. w Święto Matki Kościoła, zawierzył Polskę Matce Bożej, tak jak od wieków robili to nasi przodkowie.
W międzyczasie Duda pojawił się na procesji Bożego Ciała (dlaczego nikt nie zwracał uwagi, kiedy w procesji uczestniczyli inni politycy?), zaśpiewał razem z dziećmi z Arki Noego przebój "Taki mały, taki duży może świętym być" a nawet uratował przed upadkiem hostię.
napisz do autorki: malgorzata.golota@natemat.pl
