
Krzyczący wniebogłosy cudzoziemiec wyznania kalwińskiego, otoczony przez tłum katolików świętujących Boże Ciało - to nie mogło skończyć się dobrze. Tym bardziej, że człowiek wzięty za szaleńca, choć działający umyślnie, publicznie krytykował kościelne obrzędy. A takich chociażby ćwiartowano - jak wspomnianego Włocha Franco de Franco 30 czerwca 1611 roku.
Wbrew powszechnym przekonaniom, pierwsza Rzeczpospolita nie była państwem bez stosów. Co jakiś czas potężnym krajem zamieszkiwanym przez obywateli różnych nacji i religii targały tumulty, zdarzały się przypadki zabijania "inaczej myślących". Na stosie skończył m.in. Kazimierz Łyszczyński, autor traktatu "O nieistnieniu Boga". Skończył na stosie w 1689 roku; dziś jest patronem ateistów.
Franco de Franco, bo o nim mowa, był kalwinistą, a jego problemem było zbyt duża - jak na owe czasy - śmiałość w wypowiadaniu się na tematy religijne. Kiedy przybył do Polski wraz z ojcem, był jeszcze katolikiem. Szybko jednak zmienił wyznanie i stał się zdecydowanym krytykiem wiary przodków.
Wśród miejscowej, wyznaniowo mieszanej, kolonii włoskiej rozpoczął dość energiczną propagandę kalwinizmu. Franco czuł podobno wyrzuty sumienia: zastanawiał się, czy słusznie postąpił, najpierw udając w Brescii prawowiernego katolika, a następnie uciekając stamtąd przed męczeństwem. Niejako w charakterze ekspiacji chciał oddać życie za prawdziwą wiarę.
To, co 26-latek zrobił w trakcie procesji zakrawało wręcz, jak pisze prof. Janusz Tazbir, na "samobójczą demonstrację" - uczynioną nie tylko na oczach tłumu wiernych, ale i przedstawicieli królewskiego dworu. – Wy niebożęta zaślepieni, wielkie bałwochwalstwo czynicie, gdy opłatkowi cześć oddawacie i śpiewacie o nim (…). Bogu chwałę oddawajcie, który jest w niebiosach, a bałwochwalstwa zaniechajcie, ani boskiej chwały rzeczom ziemskim nie dawajcie! – pouczał Franco wiernych idących w procesji.
Najpierw jednak nieomal nie stał się ofiarą samosądu. Podburzony tłum poturbował go dotkliwie, po czym uwięził. Następnie oskarżony bronił swoich racji, w wielu momentach dość przekonująco. Stał oczywiście na z góry straconej pozycji, bowiem nie tylko nie przyznał się do winy, ale dalej wytykał błędy katolickim hierarchom. Człowiek, który podważył zasadność sakramentu Eucharystii, został oficjalnie obwiniony o zakłócanie porządku publicznego. Za zgorszenie członków królewskiej rodziny groził oczywiście najwyższy wymiar kary.
Napisz do autora: waldemar.kowalski@natemat.pl
