Producenci arcypopularnej serii postanowili w tym roku definitywnie spuścić kurtynę.
Zakończyć żywot jednej z najbardziej barwnych i oryginalnych postaci w historii telewizji. To
duża strata dla nas wszystkich, bo ktoś taki jak House może już nigdy nie powrócić.
Reklama.
Kevin Arnold i Kris o poranku
Gdy w jednym z odcinków serialu na oddział trafia 300-kilogramowy osobnik, który „nie jest przyjacielski, jest selektywnie racjonalny, nie współpracuje”, pracownikom głównego bohatera serialu kojarzy się z nim samym. Hipopotam George, jak pieszczotliwie określa go House, ma jeszcze wiecej wspólnych cech – zamiłowanie do podobnych mebli i kobiet, konkretnie do pianina i prostytutek. I co najważniejsze: żyje jedną fascynacją, która spycha na bok wszystko inne – kocha przyrządzać jedzenie, patrzeć na nie, a potem je zjadać. Tak jak dla House'a w życiu ważne jest tylko rozwiązywanie medycznych łamigłówek, prowadzących do ratowania ludzkich istnień, które jednak same w sobie nie mają dla niego większego znaczenia. Najważniejsza sprawa to dojście do właściwej diagnozy, suche i bezemocjonalna walka z materią tajemniczej choroby. Dlaczego ktoś tak bezduszny, zimny i wyrachowany, ostentacyjnie wyśmiewający ludzką uczuciowość stał się postacią, za którą będziemy tęsknić, którą będziemy wspominać z nostalgią? A serial o kimś takim będzie być może jednym z ostatnich tak mądrych i poruszających w historii?
Zwykle w takim tonie pisze się o zjawiskach sprzed globalizacji i Internetu, zwykle tęsknimy tak za niewinnym światem rozrywki sprzed dekad, zanim opanowany został przez krótkie ujęcia i efekty specjalne. Zanim wartka akcja zastąpiła refleksję, a tanie żarty dla wszystkich wyparły aluzje dla wtajemniczonych. Gdyby zapytać dzisiejszego trzydziestolatka o seriale, które najmilej wspomina z wczesnej młodości, nie wymieni żadnego kryminalnego w rodzaju „Miami Vice”, ani tym bardziej żadnej z oper mydlanych typu „Dynastia” czy młodzieżówek, jak „Beverly Hills 90210”. Wskaże raczej któryś z tych, które nawet po 20 latach wspomina z szacunkiem: mroczny „Twin Peaks” albo sympatyczne, acz piekielnie inteligentne „Cudowne Lata” i „Przystanek Alaska”.
To właśnie z tymi dwoma ostatnimi kojarzy mi się House. Pod względem fabularnym to całkiem różne światy, ale jedno mają wspólne – misję przemycania głębokich treści. Młody Kevin Arnold odkrywający zawiłości dorosłego świata, prezenter radiowy „Kris o poranku” budzący mieszkańców egzystencjalną poezją i aforyzmami, a teraz nietypowy doktor House – filozof, psycholog, socjolog i arogancki żartowniś w jednym. Dobrze zrealizowanych, inteligentnie prowadzonych i pod pewnymi względami intrygujących seriali nam dziś nie brakuje. Co więcej – sztuka serialu ma się dziś niesamowicie dobrze, wspierana nawet przez wybrednych, filmowych krytyków. Doceniają scenariusze, aktorów, dramaturgię. Drugiego House'a tam jednak nie znajdziecie – u pana doktora, jak w dobrych sztukach teatralnych albo ciekawych felietonach, chodzi o zdania. Wystarczy jeden stół, dwa krzesła, House i jego rozmówca.
Głęboko i zabawnie
Popularność House'a i masowa sympatia dla niego jest właściwie wbrew logice i statystyce. Owszem, brakuje nam postaci inteligentnych i zabawnych, lubimy słuchać ciętych ripost i celnych, nawet bezczelnych żartów. House przecież „ma niezłe teksty”. Ale gdyby się im przyjrzeć – większość jest stosunkowo głęboka, w dodatku podana niemiłym tonem pełnym drwiny, a żarty często są niełatwe, wielopoziomowe i aluzyjne. W dodatku podszyte ironią i sarkazmem, których wielu nie lubi, wielu nawet nie rozumie. Co więcej – często, jak u Monty Pythona, śmiejemy się przez łzy. Dużo zależy od nas - czy skupimy się na sile żartu, czy zajrzymy głębiej, do jego znaczenia, do tego, co to oznacza dla nas i dlaczego to jest smutne. Głównym przekazem doktora House'a wydaje się bowiem komunikat, że każdy w gruncie rzeczy jest nieszczęśliwy, każdy na okrągło oszukuje siebie i innych, w dodatku jest idiotą. Czasem mówi to wprost, czasem daje do zrozumienia z pomocą serii autentycznie śmiesznych żartów. Co ciekawe - nawet, gdy korzysta z pierwszego sposobu, nie wypada pretensjonalnie.
To rzadka sztuka wybitnych scenarzystów - wkładać w usta postaci mądre zdania, bez popadania w śmieszność albo patos. U House'a trik polega na tym, że jest kimś, komu ufamy. Widzimy, że nie blefuje – rzeczywiście stosuje w praktyce swoje zasady, nie chodzi na kompromisy, udowadnia na każdym kroku, że jego teorie to nie tylko słowa. Gdy sędzia w jego sprawie w ostatniej chwili – pod wpływem informacji o skuteczności jego leczenia – zmienia wyrok na uniewinniający, słyszy: „jesteś tchórzem!”. Gdy w więzieniu House jest o krok od spełnienia zachcianki groźnego bandyty i wybawienia siebie z kłopotów, postanawia zaryzykować życie płatając mu figla. Jest dziecinny, nieodpowiedzialny i lekceważy niebezpieczeństwa, ale żadna z tych postaw nie kłóci się z jego podejściem do życia. Nie zmienia to też naszego stosunku do niego – to wprost idealny przykład mędrca: nie onieśmiela tym, że zawsze ma rację, bo w międzyczasie zakłada się z kolegą onkologiem kto dłużej utrzyma w szpitalu kurę albo wysypuje kubek konfetti na głowę nowej pracownicy w momencie, gdy „wreszcie załapała o co biega”.
Ekscentryczny artysta
Jest więc House głęboki i zabawny, często uroczy i dziecinny. Poza tym lubi nas pouczać, punktować nasze wady, a nawet ośmieszać. Owszem, łatwiej nam wysłuchiwać kazań od kogoś, kto nadal potrafi się wygłupiać, grać w durne gry komputerowe i oglądać trzecioligowe seriale medyczne. Z drugiej strony nie brakuje mu cech, które powinny nas zniechęcać. Nasz bohater to przecież geniusz, z którym przeciętnemu człowieku trudno się identyfikować. Geniusz w konkretnej dziedzinie i do tego zawsze trafiający w sedno myśliciel – toż to definicja idealnego człowieka, wręcz nadczłowieka. Przy okazji irytującego i odpychającego dla otoczenia, bo będącego jakby z innej planety. Cóż może przecież wiedzieć o naszym życiu ktoś, kto żyje całkiem inaczej niż my? Kto woli rozmawiać ze schizofrenikami, bo „mają inny sposób myślenia, bo nie są nudni”?
House jest jak wybitny, przy okazji ekscentryczny artysta. Napawa się swoimi zdolnościami, trafne diagnozy niedostępne innym to jego dzieła sztuki. To wszystko, co ma – wszystkie inne aspekty jego życia to katastrofa. Zbyt bezpośredni i chłodny, by nawiązać z kimś prawdziwą relację, zbyt arogancki i ekscentryczny, żeby dać się komuś polubić. W dodatku narkoman - wiele razy daje nam do zrozumienia, że w korzystaniu z silnego leku przeciwbólowego nie chodzi tylko o walkę z dokuczającym bólem nogi. Łyka Vicodin jak cukierki, lubi być pobudzony, lepiej mu się wtedy myśli. Skutki uboczne ostentacyjnie ignoruje – pod tym względem wydaje się być więc definicją człowieka zgubionego, żałosnej ofiary nałogu. Niewykluczone, że jego antyspołeczne zachowania w dużej mierze z tego wynikają.
Gdzie ta mądrość?
No dobrze, ale gdzie ta mądrość? Co takiego ciekawego mówi House, czego nas uczy w każdym odcinku, co sugeruje, od czego odwodzi? Kojarzony jest ze zdaniem „wszyscy kłamią”, ale jeszcze częściej mówi: „ludzie się nie zmieniają”. To już nie jest żwawy bon mot rzucony od niechcenia w powietrze, a poważna filozofia, od której w dużej mierze zależy to, jak wygląda nasze życie. To zabranie głosu w odwiecznej dyskusji, opowiedzenie się po stronie drużyny Schopenhauera, który twierdził, że wolna wola nie istnieje. House potwierdza wszystkie jego argumenty o nieuchronności naszych zachowań w kontekście genetyki i uwarunkowań środowiskowych, ale też dorzuca coś od siebie.
Mianowicie każda z wielkich przemian człowieka, które oglądamy (bardzo często!) w serialu „Dr House”, tak naprawdę wynika z przyczyn medycznych, a nie metafizycznych. Nasz bohater wie to od samego początku, następnie znajduje na to dowody. Raz na jakiś czas daje do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko „małym kroczkom” w pewnym kierunku, natomiast zawsze nieufny jest fajerwerkowym wybuchom. Nawet otarcie się o własną śmierć nie ma szans namieszać nam w sposobie życia – zadziała na krótko i pójdzie w zapomnienie. To zapewne pomaga mu w wybaczaniu samemu sobie i godzenia się na sposób, w jaki traktuje innych ludzi. Cóż on przecież na to może poradzić, taki już się urodził.
Chyba jeszcze nigdy w historii nikt tak dobitnie nie wykładał nam – w teoretycznie rozrywkowym serialu telewizyjnym, że to mniejsze lub większe usterki neurologiczne powodują, że nagle zaczynamy być dobrymi ludźmi, że nagle stajemy się zanadto uprzejmi, że zdobywamy się na dobroczynność albo ratujemy życie drugiego człowieka z narażeniem własnego. House mówi, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy z gruntu racjonalni, a co za tym idzie egoistyczni. Walczymy o przetrwanie, nie ma tu miejsca na romantyczne wzloty. Kierowanie się emocjami jest idiotyczne i bezmyślne, „racjonalne zdolności naszego mózgu to jedyne, co mamy”.
Miłość nie istnieje
A skoro już jesteśmy przy emocjach – mówi się, że House jest irytujący z powodu swojego aroganckiego zachowania, a co z negowaniem przez niego naszej wiary w miłość? Skoro ludzie są tylko racjonalni, nie potrafią się zmienić, zatem każdy związek damsko-męski to iluzja, stworzona z pragmatycznych pobudek. Hasło „wszyscy kłamią” tylko pozornie odnosi się do niewspółpracujących z lekarzami pacjentów. W niemal każdym odcinku odowadniana jest teza, że „normalne związki” nie istnieją, „miłość tylko udajemy po to, by dalej trwały”, bo jest to nam na rękę. Raz analizowany jest przypadek biednego mężczyzny, któremu mała awaria w mózgu przeszkadzała w byciu poprawnym wobec swojej żony – mówi wszystko, co myśli na jej temat, choć wcale tego nie chce. Gdyby nie pomoc lekarzy w usunięciu problemu, jego małżeństwo błyskawicznie by się rozpadło, żadna z żon nie zniosłaby tyle... szczerości.
Innym razem dowiadujemy się, że jeden mały błąd w funkcjonowaniu mózgu powodowałby, że zapamiętywalibyśmy dokładnie wszystko, co nam się zdarzyło, przy okazji nieustannie bilansując dobro i zło, które otrzymujemy od innych. Co za tym idzie mielibyśmy duże problemy z zapominaniem dużych krzywd ze strony znajomych czy rodziny, co uniemożliwiałoby nam utrzymywanie z nimi kontaktów. Słowem: chemia i biologia nie są obok naszych myśli i decyzji, one w każdym przypadku na nie wpływają.
Precz z Bogiem, rodziną i ojczyzną
Zresztą, kim szczególnym dla nas jest tak naprawdę członek rodziny? House przecież idzie jeszcze dalej. Wykpiwa wartości niezmiernie rzadko podważane przez kogokolwiek, nawet przez nas samych. Niczym Kurt Vonnegut Jr. sugeruje, że również przywiązywanie się do więzów rodzinnych można potraktować jako kolejny absurd. O swoim ojcu mówi: „nigdy gościa nie lubiłem”, z matką nie chce się spotkać, „bo jest nudna”. Zdania w rodzaju „wszyscy wypaczają swoje dzieci” mocno zapadają w pamięć. Nieczęsto się słyszy coś podobnego w telewizji, nieczęsto się o tym nawet czyta. Czasami spuszcza z tonu, pomagając współpracownikowi odświeżyć relacje z jego bratem, ale wynika to raczej z faktu, że chce dobrze dla niego, sam takiej potrzeby nie czuje. Przywiązanie do własnego kraju kwituje stwierdzeniem, że patriotyzm jest kompletnie irracjonalny.
Doprawdy nieznośne musi być oglądanie serialu przez wierzących – kąśliwe uwagi House'a na temat „osób wielbiących mityczne istoty” zajęłyby w sumie kilka akapitów, niech wystarczy zatem jedno jego zdanie: „pacjent choruje na coś dużo poważniejszego – to nie guz, to miłość do Boga”. Co znamienne – w kontekście wiary często traci poczucie humoru, staje się poważny i zniecierpliwiony, walczy z tym bez taryfy ulgowej, brutalnie wytykając: „gdzie kończy się racjonalność, zaczyna się bezsensowany rytuał” i tak dalej.
W tym szaleństwie była metoda
Jak to za zatem możliwe, że tyle milionów ludzi na całym świecie uzależniło się od gościa, który na każdym kroku mówił im, że są irracjonalnymi idiotami, ich małżeństwa to fikcja, ich wiara to absurd, a cała ich dobroć to albo czyny czysto egoistyczne, albo efekty usterek neurologicznych? Albo wciąż potrafimy docenić coś mądrego, albo wystarczyły „niezłe teksty”, o które dzisiaj wcale nie tak łatwo.
A może tak bardzo spodobała nam się wizja tego, że nawet pokręcony i samotny narkoman ma szansę zawojować świat, jeśli tylko w jednej dziedzinie jest lepszy od innych. Miło jest sobie wyobrazić, że w jednej chwili imponujemy światu swoją służbową i życiową kompetencją, a w drugiej skaczemy z balkonu na 10. piętrze hotelu prosto do basenu. Może czujemy, że gdybyśmy tylko mieli szczęście być genialni w jakiejś dziedzinie, zapomnielibyśmy o konwenansach i poprawności. W takich okolicznościach być może chętnie sami byśmy się wywyższali, byli bezczelni i bezpośredni, napawalibyśmy się naszą pozycją. House mówi: „zawsze wszystko podkręcam na maksa” i to nas kręci.
Jakbyśmy podświadomie o tym marzyli – raz na zawsze zrezygnować ze zwykłego, szarego życia, może nawet zrezygnować z rodziny, może nawet zacząć zażywać narkotyki – przypadek naszego bohatera sugeruje przecież, że może to nie przeszkadzać w codziennym funkcjonowaniu, a przy odrobinie szczęścia nawet pomagać w byciu genialnym. Udawanie raka tylko po to, by „dać sobie wszczepić do mózgu podajnik z fajnym lekiem” to może dla nas za dużo, ale wyczyszczenia konta, przeprowadzka do eksluzywnego hotelu w towarzystwie prostytutek dzień po zerwaniu z dziewczyną byłaby w naszym zasięgu. Któż nie marzy o tym, by móc sobie pozwalać na dziecinne wyskoki bez ryzyka, że przestanie być szanowany w świecie dorosłych.