Aktywiści Greenpeace odwalili robotę za dziennikarzy i wyciągnęli z PGE nowy, prawdziwy harmonogram prac nad budową polskiej elektrowni atomowej. Wynika z niego, że elektrownia, która pierwotnie miała powstać w 2019 roku, zostanie uruchomiona dopiero w 2031 roku.
– Aż 12 lat opóźnienia w harmonogramie prac pozwala założyć, że elektrownia jądrowa nie powstanie w Polsce nigdy. Teraz widzimy czarno na białym, że nie o budowę tu chodzi, tylko o przedłużanie w nieskończoność samego procesu przygotowań inwestycji. Społeczeństwo jest wprowadzane w błąd. Mamy nadzieję, że ujawnienie tego harmonogramu będzie zimnym prysznicem dla tych nielicznych osób, które jeszcze wierzą w możliwość budowy EJ w Polsce – mówi Iwo Łoś, ekspert Greenpeace ds. bezpieczeństwa energetycznego.
Media już wielokrotnie pisały, że projekt obsiadły biurokatyczno-polityczne pasożyty. Zachowują się jak cwany majster, który układając kafelki dostaje pieniądze za godzinę pracy. Dlaczego miałby się spocić, robiąc remont łazienki w trzy dni. Opłaca mu się robotę „poszanować”. Jeśli pociągnie przez tydzień, zarobi dwa razy więcej. To samo jest na budowie polskiej elektrowni atomowej. Teoretycznie robota furczy, pot leje się z czoła, papiery rosną, ale najważniejsze… licznik bije.
Pensje są, efektów brak
W pierwszych pięciu latach projektu (2009-2014) fachowcy „przepuścili” 182,5 mln – wynika z ustaleń naTemat. Tylko koszty płac wyniosły 34,9 mln złotych. To dane o kosztach, jakie poniosła PGE E1, spółka celowa, która odpowiedzialna jest za przygotowanie i realizację inwestycji polegającej na budowie i eksploatacji pierwszej polskiej elektrowni jądrowej. Pokażcie jakąkolwiek prywatną firmę, której pracownicy dostają 7 mln zł rocznie przy tak mizernych osiągnięciach. Zakładając, że budowa przedłuży się do lat 30, łatwo policzyć, że koszty pensji w atomowej spółce przekroczą 100 mln złotych.
Miało być inaczej. 2010 rok, hotel Sheraton, kawa, kanapeczki z łososiem. Mirosław Lewiński, dyrektor Departamentu Energetyki Jądrowej w Ministerstwie Gospodarki zachęca dziennikarzy do zainteresowania się tematem. Zapowiadano start ogólnopolskiej kampanii uświadamiającej Polakom korzyści z powstania elektrowni jądrowej. Budowa miała ruszyć szybko, a zakończyć się w 2020 roku. Co nie było jakimś nadludzkim terminem. W tym samym czasie na Kongresie Gospodarczym w Katowicach jeden z prezesów fińskiego koncernu energetycznego Fortum mówił, że jeśli zakasać rękawy, szybko wybrać lokalizację i ustalić finansowanie, to ok. 10 lat powinno wystarczyć. Cytuję jego wypowiedź, bo to właśnie w ich elektrowni w Loviisa pracuje wykupiony z symboliczną cenę reaktor atomowy z nieukończonej elektrowni jądrowej w Żarnowcu.
Od samego początku realizacja programu jądrowego wiązała się z problemami. Największe kontrowersje wzbudziło kierowanie przygotowaniami w latach 2012-2014 przez Aleksandra Grada, byłego ministra skarbu państwa. Media obiegła wtedy wiadomość, że polityk PO zarabia 110 tys. zł miesięcznie. Początkowo Grad zaprzeczał, nie chciał jednak powiedzieć, ile zarabia. Naciskany ujawnił, że każdego miesiąca wypłacano mu dwie pensje. Jako prezes PGE Energia Jądrowa dostawał 13,8 tys. brutto, a jako szef PGE EJ - 141,4 tys. brutto. Była to delikatnie mówiąc wygórowana suma jak na efekty pracy. Grad ustąpił ze stanowiska w 2014, by zostać wiceprezesem Tauron Polska Energia, w 30 procentach kontrolowanej przez Skarb Państwa.
W PGE EJ1 rządzi teraz Jacek Cichosz, wcześniej pracownik firmy doradczej Accenture. Realizował i nadzorował projekty dla dużych przedsiębiorstw w sektorze energetycznym, paliwowym i hutniczym, m.in. Vattenfall, RWE, Energa, Total, MOL i ArcelorMittal. I on ma pod górkę. W ostatnich miesiącach rozwiązany został kontrakt z jednym z głównych podwykonawców, spółką Worley Parsons zajmującą się badaniami lokalizacyjnymi i środowiskowymi. Jednocześnie rzekomo przekonani i popierający w 78 procentach mieszkańcy gmin wstępnie wytypowanych pod budowę elektrowni jądrowej rozpoczęli protesty.
Oto sukcesy… a dajcie spokój
PGE twierdzi, że dokument przedstawiony na stronie internetowej Greenpeace Polska nie jest oficjalnym harmonogramem projektu budowy pierwszej polskiej elektrowni jądrowej, a stanowi" jedną z kilku wersji analitycznych harmonogramu, nad którym spółka pracowała w ostatnich miesiącach".
Inaczej niż krytycy widzi dorobek projektu, a trudności usprawiedliwia pionierskim charakterem przedsięwzięcia. Po pierwsze ustalono miejsca potencjalnego powstania pierwszej polskiej elektrowni jądrowej. Od 2012 roku prace skoncentrowały się na woj. pomorskim – lokalizacja „Choczewo” i lokalizacja „Żarnowiec”. – W ciągu miesiąca spółka planuje złożyć wniosek wraz z Kartą Informacyjną Przedsięwzięcia do Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska. W 2017 r. planowane wskazanie preferowanej lokalizacji – informuje Joanna Zając z Biura Komunikacji i Relacji Zewnętrznych PGE. Czy 7 lat na ustalenie, gdzie budować, to szybko? Sami oceńcie.
PGE informuje też, że we wrześniu 2014 podpisano umowę z doradcą branżowym, który jako inżynier kontraktu pomoże w przygotowaniach do budowy. AMEC Foster Wheeler doradzi też w zakresie wyboru technologii reaktora i generalnego wykonawstwa. 15 kwietnia 2015 roku PGE, a także KGHM, TAURON Polska Energia i ENEA zawarły umowę nabycia udziałów w PGE spółki PGE EJ1. Tym samym ustalono, że to „wielka czwórka” weźmie na siebie główny ciężar finansowania budowy szacowanej na 40-50 mld złotych.
Ekolodzy z Greenpeace nie wyciągnęli dokumentów po to, aby z troską pochylać się nad projektem. Ich zdaniem, do wieloletniego opóźnienia doszło na najłatwiejszym, początkowym etapie, gdzie ustala się lokalizację i pracuje nad źródłami finansowania. Przed zarządzającymi przygotowaniami do budowy wciąż najpoważniejsze decyzje, jak choćby wybór technologii i dostawcy. To dopiero będzie okazja do lobbingu, targów, rozgrywek. itd. Mając na uwadze opóźnienie, które będzie dalej rosnąć i generować dodatkowe koszty, Greenpeace wraz z ekspertami rekomenduje obecnemu i przyszłemu rządowi ostateczną i oficjalną rezygnację z realizacji programu polskiej energetyki jądrowej.