Czy więcej jest argumentów za czy przeciw temu, by w zgodzie z takimi hasłami przez najbliższe lata funkcjonowało państwo?
Czy więcej jest argumentów za czy przeciw temu, by w zgodzie z takimi hasłami przez najbliższe lata funkcjonowało państwo? Fot. Małgorzata Gendlek / Agencja Gazeta

Nawet najbardziej zaciekli przeciwnicy Prawa i Sprawiedliwości nie mogą zaprzeczyć, że istnieje kilka naprawdę ważnych powodów, dla których ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego po tylu latach pozostawania najsilniejszą opozycją powinno wrócić do władzy. Jednocześnie dziwić nie mogą obawy tych Polaków, którzy tego powrotu niezwykle mocno się obawiają. Czy jesienią podczas wyborów powinna przeważyć potrzeba zmiany, czy też pamięć o tym, jaką politykę naprawdę oferuje PiS?

REKLAMA

Dlaczego zwycięstwo PiS mogłoby być dobre dla Polski?

1. Bo zwycięstwo opozycji odświeżyłoby atmosferę polityczną
Jak pisałem w ostatnio, jednym z największych problemów rządzącego ugrupowania nie są wcale kolejne sztucznie nadmuchane odsłony tzw. afery taśmowej, a zblazowanie Platformy Obywatelskiej. To jednak nie tylko przywara tej partii. Podobnie jest w SLD, Twoim Ruchu, o ludowcach nie wspominając. Do niedawna brak wiary w sens dalszej pracy towarzyszył przecież też PiS. Partię tę ożywiło dopiero zwycięstwo Andrzeja Dudy.
Jeszcze lepiej od zwycięstw polityków do pracy motywują jednak porażki. Są one też zawsze świetną okazję do pozbycia się ludzi stanowiących dla ugrupowania balast i przyhamowania ambicji tych, którzy rozpętują wewnątrzpartyjne wojny. Po ośmiu latach nieprzerwanych rządów Prawo i Sprawiedliwość mogłoby swoim sukcesem wydatnie pomóc więc nie tylko PO, ale i wielu innym bytom politycznym, których aktualnie jedynym prawdziwym programem jest dbanie o status quo.
2. Bo miliony wyborców prawicy powinni mieć wreszcie wpływ na realną władzę
Szansę na zwycięstwo, a nawet samodzielne rządy, PiS ma dziś dzięki oczarowaniu najmłodszych wyborców, którzy w tym roku głosują po raz pierwszy i przeciągnięciu na swoją stronę części zawiedzionych Platformą. Od lat o sile największego ugrupowania opozycyjnego stanowiła grupa nieco zbyt mała, by dać zwycięstwo, ale tzw. twardy elektorat PiS to przecież ok. 30 proc. głosujących Polaków.
Oni szansę na posiadanie reprezentacji na szczytach władzy odzyskają dopiero jutro, gdy prezydencką kadencję rozpocznie Andrzej Duda. W tym czasie wyborcy Platformy Obywatelskiej cieszyli się natomiast najpierw wielkim zwycięstwem nad PiS, później posiadaniem zarówno premiera, jak i prezydenta, a następnie przedłużeniem kadencji rząd Donalda Tuska.
W naturalny sposób powodowało to wręcz zbyt dobre samopoczucie twardego elektoratu PO i wprost proporcjonalnie narastającą frustrację zwolenników PiS. Powrót PiS do władzy wydaje się więc jedyną receptą na zmianę tego stanu rzeczy. Choćby i miała być to znowu historia tak krótka, jak w latach 2005-2007, gdy Jarosław Kaczyński uznał, że należy poddać po zaledwie dwóch latach rządów.
3. Bo PiS powinien zmierzyć się z własnymi obietnicami
Nikt w PiS nie jest dziś w stanie całkowicie uczciwie powiedzieć o tym, skąd wziąć dodatkowe nawet 500 mld zł na realizację hojnych obietnic złożonych w czasie walki o prezydenturę przez Andrzeja Dudę, które dziś jeszcze przebić próbuje Beata Szydło. Kiedy w imieniu wyborców pytał o to rzeczniczkę PiS Elżbietę Witek poseł PO Adam Szejnfeld, ta odpowiedziała jedynie "co to znaczy, że Wy chcecie wiedzieć?!".
Ta arogancka reakcja nie dziwi, bo kolejne sondaże potwierdzają, iż większość Polaków PiS dziś w pełni ufa. Polacy liczą na obniżenie wieku emerytalnego przy utrzymaniu, a może nawet wzroście emerytur. Młodsi liczą na zmniejszenie bezrobocia i pewnego zatrudnienia, oraz wzrost wynagrodzeń. Wielu liczy na znaczne podwyższenie kwoty wolnej od podatku. Najbiedniejsi nie mogą doczekać się rządów PiS, by otrzymać lepsze wsparcie socjalne. Z jakiegoś powodu wyborcy prawicy wspierają PiS w walce z dyskontami, hipermarketami i bankami, ale wątpliwe, by chcieli więcej płacić za jedzenie i usługi finansowe.
Jeżeli nie damy Jarosławowi Kaczyńskiemu szansy na pokazanie, że jest w stanie spełnić wszystkie te oczekiwana, przez kolejne lata będzie on mógł przekonywać, że Polska byłaby lepsza zarządzana jego rękami, tylko nie dano mu na to szansy. Jeżeli nowego rządu nie stworzy PiS, na brak możliwości realizacji obietnic wyborczych będzie utyskiwał też prezydent Andrzej Duda. Czas więc dać im władzę i powiedzieć w tej grze "Sprawdzamy".

Dlaczego PiS wygrać nie może?

1. Bo ma już prezydenta
Pamiętacie Platformę z pierwszych lat jej rządów? Partia była aktywna, stroniła od afer i nie bała podejmować się wyzwań. Po pierwszych czterech latach Polacy zdecydowali się dać jej jeszcze jedną kadencję. Wówczas PO łączyła już jednak posiadanie zarówno rządu, jak i związanego z nią prezydenta. Wtedy zaczęła się równia pochyła...
Jeszcze gorzej posiadanie całej najwyższej władzy działało zresztą na PiS. Wydawało się, że nikt łatwo nie odbierze PiS władzy, gdy prezydentem był Lech Kaczyński, a premierem jego brat-bliźniak Jarosław Kaczyński. Ten układ rozpadł się jednak po dwóch latach, po których prezes PiS postanowił doprowadzić do rozwiązania parlamentu, co było wówczas równe z oddaniem władzy Platformie.
Niekorzystne dla rządzącego ugrupowania, a w efekcie i dla państwa były też lata 2001-2004, gdy na fali reelekcyjnego zwycięstwa Aleksandra Kwaśniewskiego Polacy dali władzę także wspieranej przez ówczesną głowę państwa koalicji SLD-UP. Posiadanie pełni władzy nie sprawiło, że rząd Leszka Millera podjął wielkie reformy i przeprowadził je bez zgrzytów. Tamten okres doprowadził raczej do klimatu idealnego do działań takich, jak te, które ujawniono w tzw. aferze Rywina.
Wszystkie przypadki, w których jedna partia posiadała w Polsce zarówno prezydenta, jak i premiera ewidentne pokazują, że taki układ władzy w najlepszym razie rządzących deprymuje, a w najgorszym wręcz demoralizuje. Nawet jeżeli trzymać się mądrości, iż Polacy najlepiej uczą się na błędach, warto uznać, że błędów było już wystarczająco wiele. I nie trzeba nam kolejnego.
2. Bo chcemy być potęgą, a nie Węgrami
"Chcemy Budapesztu w Warszawie", "będziemy niczym Orban", "weźmiemy przykład z Węgrów". Te zapowiedzi słyszymy od samego Jarosława Kaczyńskiego od wielu lat. Teraz, gdy w PiS są coraz bliżsi spełnienia swoich marzeń, węgierskie wzorce znowu odżywają. PiS na nazywanym na europejskich salonach "Der Diktator" Viktorze Orbanie chce wzorować się nie tylko w sprawie zwalczania tanich sklepów wielkopowierzchniowych i międzynarodowych banków. Podobnie jak w Budapeszcie ma wyglądać też prowadzona w Warszawie dyplomacja.
Cóż zatem oferuje nam w tym względzie PiS? Co najmniej "zdystansowanie" od głównego nurtu polityki Unii Europejskiej i osłabienie pozycji na arenie międzynarodowej. Oczywiście czasem warto iść pod prąd, ale dyplomatyczne wzorce wprost z węgierskiej stolicy wyglądają zwykle tak, że jedynym pomysłem na "twardą grę z Brukselą" jest płaszczenie się przed Rosją lub ograniczanie praw obywatelskich i wolności słowa.
PiS na pewno nie zorbanizowałby polskiej polityki zagranicznej całkowicie, ale bardzo wątpliwe, by jakiekolwiek wyniesione od wielkiego węgierskiego idola Jarosława Kaczyńskiego wzorce mogły pomóc w zrealizowaniu wielkiego marzenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którym było przecież jak najszybsze wprowadzenie Polski do grupy G20. I szczególnie w ostatnich latach ziszczenie się tej wizji wydawało się coraz mniej nierealne.
3. Bo IV RP...
Kiedy przeciwnicy PiS przypominają o tym, czym był projekt zwany IV RP, większość oburza się, że to zgrana karta służąca straszeniem PiS. Problem tylko w tym, że nie mamy w zasadzie żadnego dowodu na to, iż ekipa Jarosława Kaczyńskiego nie szykuje powrotu do polityki opartej na zastraszaniu przeciwników politycznych i niepopierających tego ugrupowania obywateli działaniami służb specjalnych, prokuratury i poszukiwaniu tzw. układów w wieli miejscach, w których później sądy nie były w stanie się ich dopatrzyć.
– Taktyka organów ścigania (...) może budzić przerażenie. Budzi skojarzenia nawet nie z latami 80., ale z metodami z czasów największego stalinizmu” – ocenił działalność służb kierowanych przez ekipę PiS w latach 2005-2007 sędzia Igor Tuleya. – Zlecił czynności operacyjno-rozpoznawcze w celu uzyskania i utrwalenia dowodów przestępstwa. Dla wielu z tych czynności brakowało jednak uzasadnienia faktycznego i prawnego – uzasadniał inny wyrok dotyczący wydarzeń z IV RP sędzia Wojciech Łączewski. Ten wyrok, który skazuje obecnego wiceprezesa PiS, a byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego na 3 lata pozbawienia wolności za nadużycia przy tzw. aferze gruntowej. Która po zaprojektowaniu przez CBA pod rządami Kamińskiego ostatecznie przyniosła jedynie taki efekt, iż ówczesny premier Jarosław Kaczyński podał swój rząd do dymisji.
Przypomnijmy jednak, że IV RP to było nie tylko usilne tworzenie afer mających dowodzić skuteczności państwa braci Kaczyńskich w walce z "układem". To także twardy opór wobec każdego przejawu protestów społecznych, jak ten, gdy rząd PiS groził strajkującym lekarzom "pójściem w kamasze". To też okres dokonywanego rękami koalicjanta Romana Giertycha cichej reformy obyczajowej w szkołach, w których właśnie wówczas na wzór PRL-owski przywrócono obowiązek noszenia mundurków, a do programów nauczania przemycano silnie prawicowe treści. To właśnie IV RP była też czasem osłabienia polskiego wywiadu i armii przez Antoniego Macierewicza.
Prawie wszyscy wyżej wymienieni twórcy IV RP (oprócz Giertycha flirtującego z PO...) dziś tworzą absolutne szczyty władzy w Prawie i Sprawiedliwości, a w międzyczasie dołączyli do nich polityce tacy, jak ultrakatolicki prezydent Andrzej Duda i jego najważniejszy doradca Krzysztof Szczerski, który jest zwolennikiem zmiany ustroju w ten sposób, by Senat zdominowali biskupi. Jak więc nie sądzić, że IV RP wróci? Być może po jesieni rzeczywiście nie będzie taka, jak przed ośmioma laty... Gdy PiS będzie miał prezydenta, rząd i większość konstytucyjną, może wrócić ze zdwojoną siłą.

Napisz do autora: jakub.noch@natemat.pl