
„Kończę ten tekst po drugim treningu. Jestem ledwo żywy, a moja kondycja… (nazywanie tego kondycją jest sporym nadużyciem, ale chcę to zmienić). Mimo to, czuję się jak młody Bóg! Chociaż płuca zostawiłem na treningu, jest super!” - to, że Paweł tego dnia zapomniał zabrać z bieżni parę dość istotnych z punktu widzenia funkcji życiowych organów, ma kilka plusów. Największy to pewnie ten, że za kilka lat może spodziewać się nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Drugi w kolejności jest taki, że to właśnie tego kwietniowego dnia Paweł upewnił się, że biegać będzie. Nieważne - z płucami czy bez.
Jak już przebiegłem piątkę, to stwierdziłem, że to w sumie spoko, bo piątka to nie jest taki długi dystans – da się przebiec. Ale 10 to już dwa razy więcej i na pewno się nie da. Jak przebiegłem dychę, to uwierzyłem, że tę dychę da się nawet poniżej godziny przebiec. Półmaraton to jednak znowu - dwa razy dłużej, pewnie nie dam rady. Po przebiegnięciu półmaratonu nadal jeszcze nie wierzę, że przebiegnę maraton, chociaż bardzo bym chciał.
Nigdy nie podchodziłem do biegania na zasadzie przynależność do jakiejś grupy społecznej. Chociaż zauważam, że dzięki temu, że biegam, że gdzieś tam sobie wystartowałem, dzięki temu, że pojawiłem się na jakiś wspólnych treningach poznałem naprawdę fajnych, pozytywnych ludzi. I to jest chyba największa korzyść z tego całego biegania.
Rodzina od początku mnie wspierała i tutaj nie ma dużych zmian, na szczęście. Zaważyłem natomiast dużą zmianę wśród bliższych i dalszych znajomych, którzy na początku niekoniecznie wierzyli w to, że ten maraton to jest realny i pewnie nie dam rady go przebiec, bo to jest jednak dosyć długi dystans. Większa grupa wierzących pojawiła się po przebiegnięciu tej pierwszej dychy i półmaratonu, co mnie bardzo cieszy. W tej chwili mam ogromne wsparcie nie tylko w rodzinie, ale też właśnie w przyjaciołach, w ludziach z którymi pracuję, w ludziach z którymi biegam. Mam wrażenie momentami, że oni chyba bardziej wierzą w ten mój maraton niż ja.
