Tak zwany złoty pociąg pancerny istnieje tylko w naszej wyobraźni. Wielce prawdopodobne, że nie przewoził wrocławskiego złota, a dokumentację techniczną, poza tym, wcale nie był sensu stricto składem pancernym, a opancerzonym. – To kolosalna różnica – zwraca uwagę w rozmowie z naTemat Hubert Bojarski z Muzeum Kolejnictwa.
Gorączka złota na Dolnym Śląsku trwa już dobry miesiąc, a nieścisłości jest bardzo wiele. Aby usystematyzować wiedzę, odwiedzam warszawskie muzeum. Wchodzę do pociągu pancernego, niemieckiego, wyprodukowanego w czasie II wojny światowej. Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza. Tak naprawdę niewiele. Poza podobieństwem kształtu samego pociągu. Wątpliwości rozwiewa przewodnik warszawskiego muzeum.
– Siedzi Pan w pociągu pancernym. Jak widać, tu nie ma wolnej przestrzeni, aby cokolwiek załadować. Tutaj byli ludzie, amunicja, armaty. Na towar zdecydowanie nie ma miejsca. W związku z tym jakiekolwiek wywózki mienia nie wchodziły w grę. Pociągi pancerne - w pełnym tego słowa znaczenia - nigdy nie służyły do takich celów – wyjaśnia Bojarski. Co innego pociągi opancerzone - dodaje. One nie miały wagonów artyleryjskich, które zbytnio obciążałyby ruch.
Najpierw pytam jednak o pociąg, który widzę. Ten "warszawski" jest z różnych powodów szczególny. – Wyjątkowość tego pociągu polega przede wszystkim na tym, że jest cały. To jedyny skład na świecie, który zachował się w takim stanie, w jakim funkcjonował – podkreśla mój rozmówca. Stołeczny okaz, który prezentuje dziś Muzeum Kolejnictwa, powstał w 1942 roku w berlińskiej fabryce. Ma ok. 30 metrów długości. W istocie to tzw. skład kombinowany (ale ciągle pancerny).
– To "potwór na kołach" – charakteryzuje pociąg muzealnik. Składa się z ciężkiej niemieckiej lokomotywy pancernej, posiadającej najgrubszy pancerz. Takich lokomotyw, wyposażonych w silniki Diesla o mocy 500 koni mechanicznych, było zaledwie trzy. Lokomotywa to jedno, drugie to wagon artyleryjski. Warszawski model posiada ów wagon, ale produkcji sowieckiej (przejęte przez Niemców po ataku na ZSRS w 1941 roku i następnie zmodyfikowane) - posiada dwa działa kalibru 75 mm, umieszczone w obrotowych wieżach - mogły spokojnie przebić pancerz lekkich czołgów, choć używano ich szczególnie w walkach z nieprzyjacielską piechotą.
To właśnie rzeczone uzbrojenie jest w całej dyskusji o "złotym pociągu" kluczowe. Ten, który prawdopodobnie spoczywa pod ziemią w Wałbrzychu (lub gdzieś niedaleko) nie miał wagonów artyleryjskich. Inaczej nie służyłby do celów czysto transportowych. W takich wagonach nic się nie schowa, a w przypadku transportu (np. kosztowności) wieże i działka stanowią zbędny balast, opóźniający ruch.
– Typowe pociągi pancerne z założenia wyglądały inaczej - przede wszystkim lokomotywa była w środku składu, była obudowana z dwóch stron - wagonami artyleryjskimi, wagonami szturmowymi i platformami kontrolnymi do przewozu najróżniejszych rzeczy typu czołgi, samochody pancerne, podkłady i tory. To zrozumiałe, bo zatrzymanie takiego pociągu było w praktyce możliwe jedynie przez wysadzenie toru - dlatego wożono własne tory ze sobą, których używano w razie potrzeby. W wagonach szturmowych znajdowała się piechota i obsługa pociągu (w zależności od typu pojazdu, maksymalnie 76 ludzi) – wyjaśnia pracownik muzeum.
Niemcy dysponowali dwoma podstawowymi modelami lokomotyw tego typu - 42 i 44. Pełnowymiarowe pociągi pancerne miały ok. 70 metrów długości, ten "wałbrzyski" - opancerzony - mógł być nawet dwukrotnie dłuższy. To na razie spekulacja, ale rozmówca naTemat nie wyklucza, że sporo w niej prawdy. Przywołuje relacje świadków. Według nich pociąg, którego szukamy, składał się z lokomotywy pancernej, dwóch lub trzech wagonów szturmowych i platform kontrolnych.
Wiadomo - to rzecz najważniejsza - że wycofujący się Niemcy wysłali z Wrocławia na zachód trzy pociągi opancerzone przewożące cenne ładunki. Pierwszy, ten który wyruszył z miasta najwcześniej, dostał się w ręce aliantów na terenie Austrii. Zawierał kosztowności i dzieła sztuki z domów prywatnych i wrocławskich muzeów, będące depozytem banku wrocławskiego.
– Pod koniec 1944 roku gubernator Wrocławia wydał polecenie, aby mieszkańcy zgromadzili w jednym miejscu swoje kosztowności. Później załadowano je do pociągu. To ten właśnie skład można było nazwać "złotym". A samo złoto wyjechało ciężarówkami już w styczniu albo lutym 1945 roku. Może znajdować się gdzieś pod Złotoryją – przypomina Bojarski.Dodaje, że dwa inne niemieckie pociągi zaginęły gdzieś po drodze. Ich właśnie szukamy. Jeden wyruszył z Wrocławia na początku kwietnia, drugi pod koniec tego miesiąca. O pierwszym wiemy tyle, co nic. Na drugi rzucają trop relacje świadków.
– Najbardziej wiarygodna z nich to meldunek zawiadowcy stacji w Wałbrzychu, który dostał informację od swojego kolegi z wcześniejszej stacji, że taki konkretny pociąg jedzie w jego kierunku. Tam było dokładnie opisane, jaki to był skład, oczywiście zawiadowca nie wiedział, co znajduje się w środku. Wiadomo jednak, że ten pociąg jechał do celu, co potwierdza się z samym faktem wyjazdu z Wrocławia – tłumaczy muzealnik.
– Co przewoził, jeśli nie złoto? Być może archiwa niemieckiej policji i SS, które zaginęły. – To jest dużo większy skarb niż złoto – ocenia mój rozmówca. Podkreśla, że taka dokumentacja mogłaby zawierać wiedzę o działaniach Niemców w kompleksie Riesie, co do których możemy się jedynie domyślać. Po drugie, naziści prowadzili na Dolnym Śląsku masę eksperymentów technicznych, np. projekt "Chronos". Nie ma po tym śladu, choć mówi się, że zostało wywiezione do Argentyny. Dokumentów wciąż brakuje.
Za tym, że w kontekście gorączki złota na Dolnym Śląsku ciągle mówimy o pociągu opancerzonym, a nie pancernym, przemawia jeszcze jeden fakt. Wydarzenia, o których mówimy od co najmniej miesiąca, działy się na wojnie. Niemcy nie pozwoliliby sobie, aby pociągi pancerne wycofać z frontu, bo były zwyczajnie potrzebne do walki. – Ależ oczywiście. Dlatego, jak mówiłem, tamten pociąg, który być może stoi na 65 kilometrze linii kolejowej, nie jest składem pancernym. To była lokomotywa pancerna z opancerzonymi wagonami towarowymi. Zapewne zawierał działka przeciwlotnicze, bo lotnictwo Armii Czerwonej krążyło już wtedy nad ewakuowanymi terenami. Nie miał armatek 75 mm – podkreśla Bojarski.
Mniej więcej wiemy, czym jest pociąg, którego szukamy. Albo dwa pociągi. Ani złote, ani pancerne. – Ale czy aby na pewno, szukamy w dobrym miejscu? – pytam. W opinii przewodnika, zdjęcie georadarowe, pokazywane od jakiegoś czasu w mediach, to bez dwóch zdań fejk, mistyfikacja. – Takie zdjęcie to mogę wykonać w Paincie – podkreśla pracownik muzeum. Jednocześnie dodaje, że miejsce wskazane przez dwóch poszukiwaczy skarbów, którzy ogłosili wszem i wobec o istnieniu "złotego pociągu", może rzeczywiście kryć w sobie jakiś niemiecki ładunek.
– Są relacje kolejarzy polskich, które mówią że po wojnie Polacy sami rozebrali niemieckie tory prowadzące do tunelu. Dziś nie ma po nich śladu. Gdyby się zachowały, byłoby wiadomo, w którą stronę jechać. A pewne jest, że niemiecki pociąg wjechał do tunelu. Prawdopodobnie nie prowadził pod zamek Książ, a kończył się w pewnym momencie. Drążyli go więźniowie obozów koncentracyjnych Gross-Rosen i Auschwitz. Przypuszczalny plan Niemców przewidywał ukrycie pociągu, a następnie wysadzenie wejścia do tunelu - wraz z więźniami. Możliwe, że na miejscu jest nie tylko pociąg, ale i grobowiec – tłumaczy Bojarski.
Ile ten skład może mieć długości? Mówi się o 150 metrach i jest to prawdopodobne. Tunel musiałby być wydrążony na szerokość co najmniej 10 metrów. Niemcy nie mieli jednak z tym problemów, skoro wybudowali Riese.
Patrzę raz jeszcze na "warszawski" pociąg kombinowany. Nie na działka z obrotowych wież, a znajdującą się obok lokomotywę. Bardzo podobna mogła należeć do "złotego pociągu". Z małymi wyjątkami. Takich, jaka stoi w Muzeum Kolejnictwa, były zaledwie trzy sztuki i znamy losy ich wszystkich. – Wiemy na czym polegały różnice? – pytam. – Nasza lokomotywa pancerna, mocowana w ciężkich składach kombinowanych, jest masywniejsza. Tamtejszy, wrocławski model to typ 42. Raczej modelu 44 Niemcy by nie puścili, sama lokomotywa była wolniejsza i miała grubszy pancerz, była potrzebna do walki.
Dlaczego naziści ukryli dwa pociągi? – brzmi ostatnie pytanie. – To były przed wojną ziemie niemieckie, oni to chowali u siebie. Byli przekonani, że wojnę przegrają, ale granice się nie zmienią. To była tajna operacja SS, nadzorowana bezpośrednio przez Himmlera. Wierzyli, że po to wrócą - minie parę lat i to wydobędą – argumentuje Bojarski. Wszystko składa się w logiczną całość.