Reklama.
Witold Pilecki jak mało kto zasługuje, by o nim mówiono. Być może lukę w pamięci o tym wielkim Polaku zapełni film fabularny o Rotmistrzu, który właśnie wchodzi do kin. Sprzyja temu też niedawna rocznica wywozu bohatera do KL Auschwitz. To, że trafił on tam na własne życzenie, wiadomo. Co jednak Pilecki zobaczył w piekle na ziemi?
Za drutami, na wielkim placu, uderzył nas inny widok. W nieco fantastycznym, pełzającym po nas ze wszystkich stron świetle reflektorów, widoczni byli jacyś niby-ludzie. Z zachowania podobni raczej do dzikich zwierząt (bezwzględnie obrażam tu zwierzęta - nie ma jeszcze w naszym języku określenia na takie stwory).
W dziwnych ubraniach w pasy, jakie się widziało na filmach o Sing-Sing, z orderami na kolorowych wstążkach (tak mi się wtedy w migającym świetle wydawało), z drągami w ręku, rzucili się z dzikim śmiechem na pojedynczych naszych kolegów. Bijąc ich po głowach, kopiąc leżących już na ziemi w nerki i w inne czułe miejsca, wskakując butami na piersi, brzuch - zadawali śmierć z niesamowitym jakimś entuzjazmem.
Jeśli się ktoś nieopatrznie wysunął parę centymetrów wprzód, to Krankemann (blokowy - red.) wbijał mu noszony w prawym rękawie nóż. Ten zaś, kto przez zbytnią ostrożność cofnął się trochę za wiele, otrzymywał od przebiegającego szeregi kata - cios nożem w nerki.
Widok padającego człowieka, kopiącego nogami czy wydającego jęki, rozwścieczał Krankemanna. Wskakiwał wtedy na jego klatkę piersiową, kopał w nerki, w narządy płciowe, wykańczał jak najprędzej. Nas ten widok przenikał prądem.
Kiedyś gimnastykę lubiłem, lecz od czasów Oświęcimia z sympatią do niej jest jakoś gorzej. Od godziny 6.00 rano, nieraz przez kilka godzin staliśmy i marzliśmy okropnie. Bez czapek i skarpetek, w cienkich drelichach, w tym podgórskim klimacie jesienią 1940 roku, rano prawie zawsze we mgle, trzęśliśmy się z zimna.
Granatowiały nogi i ręce wystające często z przykrótkich nogawek i rękawów. Nie ruszano nas. Musieliśmy stać i marznąć. Wykańczanie uskuteczniał chłód. A przechodzący kapowie i blokowi stawali, śmiali się i ze znaczącym ruchem rąk imitującym ulatnianie się, mówili: "...und das Leben fliiieeegt...Ha! Ha!".
Obóz był probierzem, gdzie się sprawdzały charaktery. Jedni staczali się w moralne bagno. Inni szlifowali swe w charaktery jak kryształ. Rżnięto nas ostrymi narzędziami. Ciosy boleśnie wrzynały się w ciała, lecz w duszy znajdywały pole do przeorania...
To przeradzanie się przechodzili wszyscy. Jak pługiem przeorana ziemia odkłada się na prawo w skibę urodzajną - po lewej zostawała do przeorania dopiero w następnym cięciu. Czasami tylko pług wyskakiwał na jakimś kamieniu i zostawał kawał roli nie przerobiony, jałowy... nieużytek.
Bestialstwo oprawców niemieckich, które zwyrodnialczo podkreślało instynkty wyrostków, zbrodniarzy, niegdyś - kilkuletnich więźniów "kacetów" niemieckich, dziś - stanowiących naszą władzę w Oświęcimiu, przejawiało się tu i tam w najrozmaitszych odmianach. W SK oprawcy zabawiali się rozbijając jądra - przeważnie Żydom - drewnianym młotkiem na pieńku.
Na "Industriehof II" esesman, "Perełką" przezwany, ćwiczył swego psa, wilka, w rzucaniu się na ludzi, używając do tego materiału ludzkiego, który nic tu nikogo nie obchodził. Wilk rzucał się na przebiegających podczas pracy więźniów, powalał osłabione ofiary, wgryzał się w ciała, rwał zębami, szarpał narządy płciowe, dusił za gardło.
Najlepsza posada pod dachem była w chlewie świń, których żarcie było o wiele obfitsze i lepsze niż w kotłach z kuchni dla więźniów. Świniom przywożono resztki obiadów nie dojedzonych przez "nadludzi". Więźniowie, którym szczęśliwy los pozwolił być świniopasami, zjadali część doskonałej strawy, odbierając ją swoim wychowankom - świniom.
Widziałem już w Oświęcimiu straszne obrazy - nic mnie nie potrafiło złamać. A tu, gdy mi nie groził żaden kij i żadne kopnięcie, poczułem jak serce nagle podeszło mi do gardła i było mi ciężko, jak nigdy dotąd...
Podaję tu to, co faktem było bezwzględnie. Jest to jednak fakt z głębi mego wnętrza i może dlatego nie jest tak suchy. Zostałem sam przed "zadaniem z piecami", lecz nie o piece chodziło... Jak to - więc jest nadal świat i ludzie żyją, jak żyli? Tu domki, ogródki, kwiaty i dzieci. Radosne głosy. Zabawy.
Tam piekło - mordowanie, przekreślanie wszystkiego, co ludzkie, co dobre... Tam esesman jest katem, oprawcą, tutaj - udaje człowieka. Gdzież więc jest prawda? Tam? Czy tu?
Nieraz, siedząc w Oświęcimiu, będąc w swojej paczce wieczorami, mówiliśmy, że jeśli ktoś z nas ujdzie stąd z życiem, to chyba cudem tylko i trudno mu będzie porozumieć się z ludźmi, którzy normalnie na ziemi przez ten czas żyli. Będą dla niego niektóre ich sprawy wydawały się zbyt małymi. On przez nich również nie będzie rozumiany.
Lecz jeśli naprawdę ktoś wyjdzie, obowiązkiem jego będzie ogłosić światu, jak tu ginęli prawdziwi Polacy. Niech też powie, jak tu ginęli w ogóle ludzie mordowani przez ludzi... Jakże dziwnie to brzmi w chrześcijańskiej mowie: mordowani przez bliźnich swoich tak jak przed wiekami. Dlatego też napisałem, że zabrnęliśmy tak bardzo... Lecz właściwie gdzie? Dokąd brniemy w swym postępie "cywilizacji"?
Napisz do autora: waldemar.kowalski@natemat.pl