Tim Burton to marka sama w sobie. Charakterystyczny i rozpoznawalny styl graficzny, przewrotny, inteligentny humor, a przede wszystkim szalone, fantasmagoryczne wizje - to uczyniło z reżysera prawdziwą legendę kina i dla wielu widzów postać kultową. Po średniej "Alicji w krainie czarów" Burton miał stworzyć kolejny hit na miarę "Jeźdźca bez głowy" lub "Edwarda Nożycorękiego". Czy "Mroczne cienie" to powrót Mistrza do formy?
Gdy świat obiegła informacja, że to Tim Burton ma wyreżyserować "Alicję w krainie czarów", fani oszaleli. Jak wyszło - wszyscy wiemy i nawet genialni Johnny Depp i Helena Bonham Carter nie uratowali tego filmu. Po premierze "Alicji…" Burtonowi zarzucano pójście w komercję.
"Mroczne cienie", nakręcone we współpracy z Warner Bros., miały przywrócić wiarę w wielkiego reżysera. Miks horroru, komedii i wątków fantastycznych, z Johnnym Deppem jako staroświeckim wampirem we współczesnym świecie? Brzmi świetnie. Helena Bonham Carter w roli wiecznie pijanej pani psycholog? Jeszcze lepiej. A do tego Michelle Pfeiffer i Eva Green. W teorii - nie mogło się nie udać.
Prawie jak…
Barnabas Collins (Johnny Depp) to niegdyś bogaty przedsiębiorca, który odrzucając miłość, ściągnął na siebie klątwę wiedźmy (Eva Green). W wyniku zaczarowania młody bogacz zamienia się w wampira. Zaczyna zabijać Bogu ducha winnych ludzi, po czym zostaje zamknięty w trumnie i zakopany przez rozjuszony tłum. Pod ziemią spędzi kolejne 200 lat. W "Mrocznych cieniach" już od razu widać więc styl reżysera. Miejsce akcji - miasteczko Collinsport - jak zwykle jest trochę straszne, a trochę śmieszne. Początkowo film raczy nas typowym dla Burtona, mrocznym i wyrazistym klimatem. Wprowadzenie do historii zapowiada świetną rozrywkę.
Chwilę później reżyser rzuca nas w czasy współczesne, rok 1972. Ukazany już trochę mniej "Burtonowsko", a bardziej hollywoodzko. Okazuje się, że rodzina Collinsów, którzy założyli Collinsport, zeszła na psy, majątek praktycznie roztrwoniono, a wspaniała rezydencja powoli zamienia się w ruinę. Barnabas po wyjściu z trumny musi zmierzyć się ze współczesnym światem, swoją klątwą, a także próbującą go zniszczyć wiedźmą.
… Burton
Niestety, w każdym elemencie filmu widać tylko mały pierwiastek Tima Burtona. Sznyt graficzny reżysera zauważyć można w scenach, gdzie ukazano rezydencję Collinsów i miejsca takie jak cmentarz czy w charakteryzacji niektórych bohaterów. Johnny Depp jest, jak zwykle, śmiertelnie blady i ma podkrążone oczy, jego towarzysze niedoli podobnie. Ale poza tym - wszystko wygląda tak, jak by nakręcił to jakikolwiek dobry reżyser z Hollywood. Collinsport to zwykłe portowe miasteczko, którego potencjał zdecydowanie nie został wykorzystany.
Podobnie sprawa ma się z fabułą. Niby mamy tu lekko zakręconą historię, ale wszystko jest psychologicznie płaskie i przewidywalne, od pierwszej minuty do ostatniej. Burton, który zawsze potrafił banalne motywy przekuwać w interesujące i pełne zaskakujących wątków scenariusze, teraz zawodzi. Losy poszczególnych bohaterów z pozoru się przeplatają, ale to, co zostało o nich opowiedziane pozostawia niedosyt, a to, co nie zostało powiedziane, wydaje się zbyt oczywiste.
W dialogach przeplatają się żarty błyskotliwe z bardzo prostymi i gdyby nie kunszt aktorski, niewiele odbiegałyby poziomem od gagów typu "skórka od banana". Chwilami też można odnieść wrażenie, że scenarzyści akurat skończyli czytać Harlequin'a i postanowili tamtejsze podejście do miłości przenieść na ekran. Przez to powstają czasem nudne dłużyzny. Z drugiej strony, ewidentnie w niektórych sekwencjach postawiono na efekciarstwo typowe dla Hollywood i zamiast Wielkiego Finału mamy Wielki Banał.
Kreacje bohaterów są mroczne, ale w efekcie nie ma w nich nic intrygującego ani zaskakującego. Każda postać okazuje się na koniec dokładnie taka, jak można to wymyślić na początku. Z kolei te osoby, które mogłyby ubarwić wydarzenia, jak wiecznie pijana psycholog, zostały potraktowane po macoszemu. Nie tylko mają mały udział w scenariuszu, ale i wypadają niezbyt ciekawie. Scen chociażby ze wspomnianą Heleną Bonham Carter chciałoby się zdecydowanie więcej. Sytuację ratuje, oczywiście, jak zwykle czarujący Johnny Depp, ale i z jego Barnaby można by wykrzesać coś ciekawszego.
Kasa, kasa, kasa?…
W gruncie rzeczy, "Mroczne cienie" to nie "nowy film Tima Burtona" tylko "popkultura z domieszką Tima Burtona". Wszystko odbywa się zgodnie z planem, tak, żeby przeciętny widz przypadkiem nie wyszedł niezadowolony zaskakującym zakończeniem albo nietypowym podejściem do tematu. Z wampirami znany reżyser i tak radzi sobie sto razy lepiej niż większość innych twórców filmowych, ale czy słaba kinematografia powinna być punktem odniesienia dla takiego wizjonera, jak Burton? Oczywiście, nie.
O "Mrocznych cieniach" nie da się powiedzieć, że są złe, bo nie są. Ale można powiedzieć, że są złe jak na Tima Burtona. Może to kwestia wysokich oczekiwań, bo po kiepskiej "Alicji…" spodziewałem się powrotu do korzeni, a dostałem popkulturową klasykę przypudrowaną Burtonem. I jak każda popkultura, jest to strawne, ale na pewno nie tak smaczne jak największe hity Burtona.