Nieśmieszny, przekombinowany, pozbawiony sensu pod każdym względem - tak o sequelu kultowych "Facetów w czerni" pisze serwis wired.com. To jeden z wielu głosów w internecie besztający MiB3. Niestety, to kolejny i pewnie nie ostatni raz, kiedy twórcy filmowi, bazując na znanej marce, dokonują mordu na kultowym filmie. My zaś luźno przyglądamy się tym produkcjom, które spowodowały nieodwracalne spustoszenie w pamięci o dziełach kinematografii.
Zasada produkowania sequeli, niekiedy wręcz taśmowo, to jedna z podstaw biznesu rozrywki. Dotyczy ona nie tylko filmów, ale też gier komputerowych czy seriali. Dopóki da się z naiwnego odbiorcy wyciągać pieniądze tylko dzięki nazwę, należy to robić. Pół biedy, jeśli twórcy dbają o jakość sequeli. Niestety, często zdarza się tak, że kontynuacje hitów to kompletne gnioty. Przypominamy najbardziej spektakularne porażki sequeli i zachęcamy do dodawania swoich propozycji do tej listy - wszak na pewno jeden tekst tematu nie wyczerpuje.
Czarny koniec "Facetów w czerni"
"Przypadkowo splatające się wątki i nieśmieszne żarty są tak opresyjne, że z kina wyjdziesz z poczuciem bezsensowności egzystencji" - pisze o "Men in Black 3" portal wired.com. Kultowy film Barry'ego Sonnenfelda o dwóch agentach walczących z kosmitami podbił serca widzów w 1997 roku. Lekko absurdalny humor, luźne podejście do tematu obcych oraz główni bohaterowie: Agentem K (w tej roli Tommy Lee Jones) oraz Agentem J (Will Smith) uczyniły z MiB prawdziwy hit. Druga część została przyjęta równie ciepło, choć już bez tak spektakularnego sukcesu.
Ostatnia, trzecia część, to już za dużo. "Sprytna koncepcja pierwszego MiB polegała na połączeniu filmu o kosmitach z komedią o gliniarzach-partnerach. (…) MiB3 próbuje odświeżyć tę koncepcję poprzez dodanie trzeciego typu: komedii o podróżach w czasie. Niestety, zbicie ze sobą tych trzech rodzajów historii i nie obmyślenie żadnej z nich daje w efekcie film nie tylko pozbawiony sensu, ale zdolny do pozbawienia widza każdego sensu, jaki można odczuwać w życiu" - czytamy na wired.com. Recenzja wymienia grzechy "Men in Black 3": słaby scenariusz, nieśmieszne żarty i straszliwa pustka, którą widz odkrywa zamiast poznać więź emocjonalną między agentami K i J. Inne recenzje dostępne w internecie, chociażby na Filmwebie, są mniej surowe, ale nadal nie pieją z zachwytu.
Wielkie Upadki
Stworzenie sequela dobrego lub wybitnego filmu to sztuka niełatwa. Twórcy bowiem muszą nie tylko wyprodukować dobry obraz, ale jeszcze taki, który spełni oczekiwania fanów i sprosta legendzie poprzedniej części. A ponieważ wszyscy chcą zarobić, to przydałoby się, gdyby jeszcze przyciągał nowych widzów. W ten sposób filmowcy muszą wiecznie rozwiązywać sequelowe dylematy: co zmienić, a co zostawić, jak rozwinąć pomysł, czy postawić bardziej na fanów, czy rozszerzyć target. I tak dalej.
Są jednak w historii przypadki, kiedy nic nie tłumaczy gniotów wypuszczanych przez wytwórnie filmowe. W praktycznie każdym rankingu najgorszych sequeli pojawia się jedna pozycja: "Gwiezdne Wojny: Epizod I". Nawet jeśli komuś pierwsza (z nazwy) część GW się podobała, to i tak jego głos przepada w morzu krytyki. George Lucas, kultowy reżyser, padł ofiarą własnej wielkości. Oczekiwania fanów wobec "GW: Ep I" były tak wielkie, że chyba nie sposób im było sprostać. Widzowie zarzucali Lucasowi nadmierną infantylizację świata i historii (chociażby poprzez dodanie Jar-Jar Binksa) czy "upudrowanie" Star Warsów tak, by nadawały się do obejrzenia również dla użytkowniczek lalek Barbie. Pierwszy z nazwy epizod "Gwiezdnych Wojen" to, prawdopodobnie, największy upadek jednej z najwspanialszych serii filmów.
Prawdopodobnie, gdyż takich przypadków jest znacznie więcej. Z wielkich serii swoją wpadkę zaliczyli "Piraci z Karaibów: Na krańcu świata". Nudnawego i przekombinowanego fabularnie filmu nie zdołał uratować nawet fenomenalny w roli kapitana Sparrowa Johhny Depp. Z ogromną krytyką spotkała się też ostatnia część Indiany Jones'a o kryształowej czaszce. Bzdurna fabuła, kosmici pojawiający się znikąd, podstarzały Harrison Ford (który i tak wypada lepiej niż większość współczesnych aktorów) i Indie chowający się w lodówce w celu przeżycia wybuchu atomowego - czy ktoś to w ogóle przetrawił?
Jak to drzewiej bywało
Równie tragiczne, chociaż mniej atakowane, bywają powroty do dzieł minionych czasów. Tak było z "Nagim Instynktem" (1992, reż. Paul Verhoeven), w którym Sharon Stone udało się na co najmniej kilka lat zostać symbolem seksu i uwodzenia. Pomijając wątek nóg aktorki, był to kawał wyśmienitego thrillera. Druga część, stworzona już przez Michaela Caton-Jonesa, nadal miała Sharon Stone. I na tym zakończmy, bo pewnie nawet pani Stone nie chce pamiętać tego "dzieła". Kto widział, niechaj zapomni, kto nie widział - niech poszuka czegoś innego albo jeszcze raz obejrzy wersję z 1992 roku.
Równie brutalnie został potraktowany biedny i lubiany w Polsce "Kevin sam w domu". O ile oryginał Chrisa Columbusa z 1990 roku widział chyba każdy, to już czwartej części (reż. Rod Daniel i David Madden) prawie nikt. I nic dziwnego - "czwórka" to tylko marny cień tego, czym do dzisiaj w święta raczy nas Polsat.
W tej kategorii jednak prym wiodą Polacy. Najbardziej bolesnym przykładem mogą być "Psy 2" Władysława Pasikowskiego. O ile pierwsza część to film absolutnie kultowy, ważny dla Polski, w brutalny sposób rozliczający się z przeszłością i przyszłością, to "Psy 2" równie dobrze mogłyby nie powstać. Podobnie było z "Rysiem" i "Sztosem 2" - oparcie się na znanych produkcjach sprawiło, że średnie filmy zostały uznane za kiepskie i niegodne pierwowzorów.
Zmiana warty
Najczęściej jednak sequele okazują się porażką po tym, jak krzesełko reżysera zmienia właściciela. Los ten spotkał, między innymi, inny kultowy film, oparty na grze: "Mortal Kombat" (reż. Paul Anderson). Pierwsza część, jak na rok 1995, zwalała z nóg wartką akcją, efektami specjalnymi i walkami nawet dziś cieszącymi oko. Sequel z 1997 zwalał z nóg kłodami drewna, na które wymieniono niektórych aktorów, a także kompletnie niedorzecznym sposobem zaadaptowania gry komputerowej. "Dwójkę" reżyserował już John Leonetti.
Ten sam John Leonetti kilka lat później zdołał zabić film "Efekt motyla". Oryginał z 2004 (reż. J. Mackye Gruber, Eric Bress) roku wniósł sporo świeżości do lekko skostniałej popkultury, dla wielu stał się legendarny i zaskarbił przychylność widzów oraz krytyków. "Efekt motyla 2" za to może zostać śmiało uznany za przykład "jak nie kręcić sequela". Zupełnie jak "Mortal Kombat 2". Warto jednak zaznaczyć, że fatum to nie dotyczy tylko Johna Leonetti.
Kto jeszcze?
Z innych, równie nieudanych sequeli, w redakcji udało nam się wybrać: Głupi i Głupszy 2, Seks w wielkim mieście 2, Batman i Robin, Nieśmiertelny 2, Desperados 2, kilka części American Pie, Oszukać Przeznaczenie i Piła, kolejne po pierwszym Matrixy czy kontynuacje Resident Evil.
Spektakularne porażki sequeli można tłumaczyć różnymi zjawiskami: słabszym reżyserem, mniejszym budżetem, rozbudzonymi nadziejami widzów… A mimo wszystko nie da się wyzbyć wrażenia, że twórcy po prostu "lecą na kasę" i robią byle co, dodają do tego znaną nazwę i czekają na przelewy na konto. I pomimo lat, trend ten ani trochę się nie zmienia. Zachęcamy do dopisywania swoich propozycji, bo na pewno Wy też widzieliście dziesiątki kontynuacji, które Was zawiodły.