
Ćpun i seksualny maniak, o bardzo wyrazistym, ostrym języku – tak można by najkrócej opisać Stanisława Ignacego Witkiewicza. Badacze poświęcający mu swe studia często starają się go wybielić, na tyle, na ile się da (zwłaszcza zamiłowanie do używek). Rok 2015 ogłoszono rokiem Witkiewiczów (ojca i syna), nowa władza raczej nie będzie się odwoływała do tego piekielnika.
Ale pecha mam. Wczoraj, kiedy robiłem pipi w lesie i zapatrzyłem się na krajobraz, bąk koński uciął mnie w kutasa. Spuchło to jak balon i myślałem, że odpadnie. Ale jodyna i Staroniewicz uratowali to cenne utensylium dla przyszłych pokoleń. Dziś jest tylko czerwone, ale może jeszcze odpadnie. Jak odpadnie, to Ci przyślę w formalinie.
Zupa pomidorowa zaprawiona była zabójczym jadem prawdziwego małżeńskiego szczęścia. Tak dobrze było, że aż płakać się wprost chciało, wyć, jak wyje tylko pies na łańcuchu.
Cierp ścierwo męskie, zakalcowaty embrionie (...) zabiczuję cię własną żądzą, zasmagam na śmierć.
Co by dał, aby móc być z czystym sumieniem homoseksualistą, artystą, kokainistą – w ogóle jakimś „istą”, wszystko jedno jakim – nawet sportsmenom zazdrościł manii sportowej. A był tylko skomplikowanym umetafizycznionym masochistą.
A jednak dobrze jest, wszystko jest dobrze. Co? – może nie? Dobrze jest, psiakrew, a kto powie, że nie, to go w mordę!
Napisz do autora: manuel.langer@natemat.pl
