Podczas gdy katolicy z Krucjaty Różańcowej ostro protestują i podnoszą wniebogłosy swój sprzeciw, osoby odpowiedzialne za spektakl "Śmierć i dziewczyna" pewnie otwierają szampana. "To dobra robota polityczna" powiedzieliby spece od marketingu, cytując fragment klasycznego rosyjskiego przysłowia. Przedstawienie, które będzie można obejrzeć już w tę sobotę, 21 listopada na deskach Teatru Polskiego we Wrocławiu, choć jeszcze się nie odbyło już ma zagwarantowane, że będzie wielkim kasowym sukcesem. Jego autorzy powinni za to po rękach całować swoich wrogów...
Rzadko kiedy można liczyć na tak świetną reklamę. O sztuce, którą w normalnej sytuacji zainteresowałaby się co najwyżej garstka osób, piszą wszystkie media. Każdy jej liberalny światopoglądowo widz pewnie po wyjściu określi ją jako genialną, niesamowitą, wspaniałą i Bóg wie jaką jeszcze (proszę tu sobie wpisać własne ulubione przymiotniki zastępujące "och!" i "ach!").
Oceny te będą zupełnie niezależne od rzeczywistej wartości sztuki. Sprawa jest polityczna i jakość nie ma tu nic do rzeczy. "Śmierć i dziewczyna" będzie okazją do zamanifestowania swego stanowiska , tego kim się jest. Jak bardzo otwartym jest się na świat i jak bardzo nowoczesnym. Bo naprzeciw stoją przecież zapyziałe twarze i moherowe berety, trzeba przeciwko nim się opowiedzieć. Oczywiście z drugiej strony barykady narracja jest zupełnie odwrotna, chodzi o obronę wartości przeciw zgniliźnie, zwykłej przyzwoitości, etc.
Nikt się nie zajmuje tym o czym jest ta sztuka, bo nikogo to właściwie nie obchodzi. Cały spektakl został sprowadzony – do krótkiego zapewne – "numerku" w wykonaniu aktorów porno, którzy specjalnie z tego powodu zostali zatrudnieni (żaden "zwykły" aktor nie chciał mieć tej roli w swoim życiorysie, trudno się dziwić). Ludzie odpowiedzialni za spektakl, gdzieniegdzie w mediach udzielali wypowiedzi na temat tej sztuki. Do niedawna.
Dziś, zwróciłem się do władz teatru z propozycją wywiadu z jego reżyserką, Eweliną Marciniak lub którymś z aktorów. Nadaremnie. "Trwają intensywne próby, nikt do premiery sztuki nie udzieli panu wywiadu" – usłyszałem w odpowiedzi od działu PR-u. Śmiałość (a według przeciwników: bezczelność) ekipy pracującej nad projektem reakcja środowisk katolickich i zainteresowanie mediów najwyraźniej mocno nadwyrężyły.
Nie wytrzymują presji sytuacji. A przecież o wywołanie skandalu właśnie im chodziło. To jest paliwo, na którym jadą. Co innego by wywołało takie zainteresowanie? Wszystkie bilety na przedstawienie premierowe są już wykupione. 40-27 zł tyle zapłacą widzowie za bycie widzem kopulującej pary. Mógłby ktoś powiedzieć, że to trochę dużo jak za krótkie porno udekorowane wywodami o życiu i śmierci. No tak, ale możliwość wzięcia udziału w przedstawieniu to co innego niż włączenie Redtube na laptopie. Tylko co właściwie jest spektaklem, a co dodatkiem?
Prawdziwą "sztukę" możemy podziwiać w mediach. "Wierny lud Maryi", jak mówią o sobie katolicy z Krucjaty Różańcowej i obrońcy przedstawienia z drugiej, dają całkiem niezłe, emocjonujące show.
Czytając tego typu rzeczy człowiek zastanawia się, o co właściwie toczy się walka? O co tyle harmidru? Czy "Śmierć i dziewczyna" spowoduje jakiś rewolucyjny zwrot w naszej kulturze i obyczajowości? Oczywiście, że nie. Za kilka tygodni, najpóźniej miesięcy nikt nie będzie o nim pamiętał. Ale w międzyczasie Teatr Polski we Wrocławiu zarobi pewnie sporo pieniędzy, a Marciniak na chwilę stanie się symbolem nowoczesności i zażyje trochę sławy jako skandalistka. W tym wszystkim nie chodzi o sztukę, spektakl nawet na stronie internetowej teatru nie próbuje się sprzedać jakimiś ambitnymi treściami. Wie, że jego siłą, być może jedyną, jest skandal. Więc uderza tym bezpardonowo i bezceremonialnie między oczy. Oto co możemy przeczytać o przedstawieniu:
"Śmierć i dziewczyna" to nie pierwsze przedstawienie, które widza postanowiło zdobyć szokiem. Inne historie tego typu z przeszłości pokazują, że jest to taktyka warta zastosowania. Wszyscy jeszcze jako tako pamiętają zamieszanie wokół "Golgota Picnic", która miała zostać wystawiona podczas festiwalu Malta w Poznaniu. Ostatecznie ją odwołano pod naciskiem środowisk katolickich. Niemniej było na ustach wszystkich i urządzano nawet w różnych teatrach specjalne odczyty tego dramatu. Potem opublikowała go na swoich stronach "Gazeta Wyborcza". Autor dziełka Rodrigo Garcia nie mógł liczyć na lepszą popularyzację siebie i swojej sztuki.
Jeszcze wcześniej, w 2013 r. seksem i nagością na scenie postanowił epatować Jan Klata, wtedy świeżo upieczony, dyrektor Teatru Starego w Krakowie. Przedstawienie "Do Damaszku" zostało przerwane i wygwizdane przez grupę widzów. Jak zwykle rozpisały się o tym media. Efekt? Obecnie dzięki tego typu szokującym zagrywkom i posługiwaniu się skandalem dyrektor Klata może pochwalić się salą pełną widzów niemal na każdym przedstawieniu.
To, czym próbują napędzić sobie medialnie widzów kolejni reżyserowie, nie jest zbyt odkrywcze ani twórcze. Chwyty z epatowaniem nagością, bluźnierczymi scenami, wykorzystywaniem wizerunku Chrystusa stosowane były już wcześniej w przeróżnych instalacjach, były motywem obrazów, zdjęć i innych działań artystycznych lub pseudo-artystycznych. Nietrudno więc zgadnąć, co jeszcze nas czeka. Pewnie następny autor będzie musiał się posunąć do możliwie realistycznej sceny gwałtu, czy młodzieży bawiącej się w tzw. "słoneczko", aby przyciągnąć uwagę. A gdzie w tym miejsce na klasyczną artystyczną wypowiedź? A kogo ona obchodzi? Na pewno nie katolików z Krucjaty Różańcowej. Wątpliwe jednak też, że naprawdę interesuje ekipę stojącą za "Dziewczyną i śmiercią".
Nie pozwolimy by premiera tego sado-masochistycznego paskudztwa zaśmieciła ziemię polską i skalała królestwo Najświętszej Maryi Panny.
Opis przedstawienia na stronie teatrpolski.wroc.pl
Śmierć i dziewczyna to spektakl o tym, jak najsprawniej zadać torturę. Gdzie uderzać i z jaką kulturą? Do jakiej opowieści przywiązać naszą ofiarę? Co zrobić, by kat i ofiara mogli odczuwać się głębiej i intensywniej? Wyobraźmy sobie tę sytuację. Że przykładamy rękę do ciała drugiego człowieka jak do jakiegoś instrumentu. I gramy na nim tak długo i tak mocno, aż nas poprosi o bis.