Teraz Helena Norowicz znana jest jako pierwsza w Polsce modelka po osiemdziesiątce. Przez ponad czterdzieści lat występowała na deskach najlepszych polskich teatrów. Moda jest dla niej czymś nowym, jak przyznała, wcześniej nie była w kręgu jej zainteresowań. Mimo to zawsze była ubrana oryginalnie i pięknie. Na żywo wygląda tak, jak na zdjęciach z kampanii modowych - elegancko i z klasą. O tym, co składa się na styl, elegancję i piękno rozmawiamy w jej warszawskim mieszkaniu, które jest tak barwne, jak ona sama.
Śledzi pani modę? Kiedy na panią patrzę, to mam wrażenie, że tak.
Nie do końca. Przez całą swoją młodość nie interesowałam się modą. W Polsce jej prawie nie było. Była jakaś taka bardzo grzecznościowa. Ja lubiłam retro, rzeczy zwariowane. Radziłam sobie w ten sposób, że szukałam ubrań po „ciuchach”. Miałam cudownego krawca, który mi te wszystkie rzeczy szył. Wtedy przeważnie chodziłam w skórze. A jak weszły dżinsy jako krzyk mody, to kupiłam je jako ostatnia, jak to już nie była moda, tylko powszedniość.
Dobrze jest mieć swój styl i mieć kogoś, kto nas prowadzi, natomiast ja nie lubię być w stadzie. A w modzie to się dzieje. Jeżeli coś jest modne, to wszyscy to mają. W okresie pracy zawodowej, kiedy miałam sporo koncertów poetyckich, musiałam troszczyć się o to, żeby mieć odpowiednie stroje na spotkania z ludźmi na estradzie. I w tym sensie przywiązywałam wagę do stroju, ale też nie dlatego, że coś było modne, tylko ładne i w czym mi było dobrze.
Do krawca chodziła pani z własnymi pomysłami?
Tak, nawet kiedyś trafiła mi się taka duża kurtka zamszowa, i u jednej z dziewcząt po odzieżówce, która robiła czasem ubrania ze skóry, zobaczyłam bardzo fajną spódnicę bananową, a takie wtedy były modne. Łączenie brązowego zamszu z kurtki ze złotawo-srebrną skórą. Kupiłam sobie tę spódnicę, ale brakowało mi do niej góry, nie mogłam nic dopasować. Wzięłam resztki skóry, które od tej dziewczyny dostałam, poszłam do krawca i powiedziałam: „panie Mieciu, zrobimy takie wdzianko”. On odpowiedział, że to nie wyjdzie, ale ja się uparłam. Powiedziałam, że tutaj zrobimy taką łatkę, tu uzupełnimy, poukładamy i wtedy się zgodził.
Innym razem mój mąż przywiózł mi z wyjazdu do Czechosłowacji ogromne płaty irchy. Wtedy u nas nie można było kupić nawet malutkiego kawałka. Postanowiłam, że zrobię sobie coś traperskiego. Powstała spódnica, bluzka i żakiet - na modę kowbojską. Spódnicę komuś oddałam, bo w pewnym momencie pomyślałam: „słuchaj, policz lata, przecież ty już w tym nie będziesz chodzić!”.
Mnóstwo rzeczy pooddawałam moim siostrzenicom, ale pewne stroje sobie zostawiłam, na przykład brązowo-zielone spodnie z materiału dżinsowego. Kupiłam je chyba w Finlandii na jakimś wyjeździe i do dzisiaj w nich chodzę. Podczas wyjazdów z teatrem w Nowym Jorku i w Paryżu zwracano uwagę na to, w co jestem ubrana i pytano gdzie to kupiłam.
Czyli mimo że nie śledziła pani trendów, intuicyjnie wyczuwała pani, co jest modne?
Tak. Teraz szczególnie trudno jest powiedzieć, co jest modne. Kiedyś, zanim zostały wprowadzone dowolne długości, wszyscy chodzili w mini, ja też. W 1969 roku mieliśmy objazd po Stanach - tam było modne maxi. Modne były kombinezony, więc natychmiast sobie jeden kupiłam, a potem w Polsce poszłam do krawca i kazałam sobie uszyć maxi płaszcz. Wszyscy się oglądali - „co ona robi w tym długim płaszczu”, ale jak już to maxi do nas weszło, to ja te ciuchy przestałam nosić.
Teraz nazwalibyśmy panią trendsetterką.
Gdyby nie to, że zaproponowano mi udział w sesji, to chyba też nie tak bardzo angażowałabym się w modę. Przestałam aktywnie istnieć w życiu zawodowym, skupiłam się na pracy na wsi, a ponieważ latem są tam komary, to zakładam trzy pary grubych spodni, dwie pary rękawiczek, kalosze i idę grzebać w ziemi. Trudno chodzić po lesie ubraną modnie.
Kiedyś recytowałam poezję na estradzie, miałam programy indywidualne. Na przykład jak robiłam Pawlikowską, to wymyślałam sobie jakieś boa, jakąś czarną suknię - retro. Dla mnie istotną rzeczą jest to, co już teraz nie jest przestrzegane. Żeby mój ubiór odpowiadał okolicznościom w jakich się znajduję. Jeżeli jestem na gali, to chcę być ubrana bardzo szykownie, jeżeli jestem na spotkaniu czy na przyjęciu, to przez szacunek do osób, z którymi jestem umówiona, również ubieram się odpowiednio.
A co to znaczy, być ubranym szykownie? Czy jest na to jakiś uniwersalny sposób?
Nie, nie ma uniwersalnego sposobu. Kiedyś mówiło się, że mała czarna Chanel to symbol szyku. To powiedzenie w pewnym sensie się utrzymuje. W dobrze skrojonej małej czarnej, z dobrego materiału, dopasowanej do figury - wygląda się szykownie. Niestety, jeżeli figura jest dosyć bujna, to ta mała czarna nie bardzo jej pasuje, wtedy powinna być luźniejsza. Kiedy ja chcę wyglądać szykownie, na wieczór zakładałam cekiny, brokaty, welury - czarny, brązowy, żorżety.
Suknia czy eleganckie spodnie?
Ja bardzo lubię spodnie, właściwie częściej w nich chodzę niż w sukienkach, Oczywiście ważna jest też długość, jaka tendencja przeważa w tej chwili. Ale ja na to nie zwracałam uwagi, bo w pewnym momencie było dosyć trudno. Kiedy maxi nie było jeszcze rozpowszechnione w Polsce, zwracało to ogromną uwagę, czasem wytykano mnie palcem i mówiono - „popatrz w co ona się ubrała.”
Teraz aktorki chcą wyróżniać się ubiorem, szczególnie na bankietach. Powinny ubierać się bardziej elegancko?
Każdy kto przychodzi na bankiet, a jest osobą popularną, ma tendencje do tego, żeby wyglądać tak, żeby się o tym potem mówiło. Chyba że przez przekorę ktoś ubierze się bardzo skromniutko, będzie siedział w kącie i jakiś reporter to zobaczy i powie: „a cóż to się z nią stało, że taka nieubrana, nieumalowana i taka szara?”.
Ponoć strój powinien być dopasowany do wieku. Ja nigdy nie postrzegałam siebie jako osoby która mówi: „o Jezu, ja się w to nie mogę ubrać, jestem stara.” Właściwie nie miałam takiego problemu. Mówiłam sobie, że albo będę się w tym dobrze czuła, albo nie. Z tym, że na pewno nie wypada nosić wydekoltowanych rzeczy, ponieważ to ciało nie jest już takie estetyczne, to może kogoś razić w oczy.
Można ubrać się w coś z głębokim dekoltem, jeżeli to będzie miało cielistą żorżetę albo coś, co z daleka wygląda, jakby niczego tam nie było. Poza samym charakterem, żeby być modną, potrzebna jest estetyka. Ja nie lubię kolorów niesłychanie jaskrawych. Ten kolor swetra, który mam na sobie-lubię, ale wyzywającej czerwieni już nie, chociaż to jest bardzo piękny kolor, bardzo sceniczny.
Czerwony jest często uznawany za wulgarny.
Niesłusznie. Gdzieś zapanowała taka opinia, ale czerwone welury są bardzo szlachetne. To kwestia materiału. Najgorsze są tworzywa sztuczne.
Pani często wspomina, że jest typem sportowym. Czy regularne ćwiczenia są nieodłącznym elementem stylu
Trzeba w jakiś sposób się ruszać. Pływać, biegać, gimnastykować się. Ja w dalszym ciągu ćwiczę, nawet w domu na dywanie. Rozciągam, robię szpagat i tak dalej. Wydaje mi się, że to jest konieczne dla zdrowia. Wtedy jest też inny sposób chodzenia, inna postawa.
Pewne dolegliwości pokonuje się poprzez wychodzenie na spotkanie bólowi. W pewnym momencie, kiedy siadałam w siadzie płaskim na podłodze, zaczęły mnie boleć mięśnie pod kolanami. Bardzo się tym zdenerwowałam, ale nie przestałam tego robić. Bolało, więc trochę odczekiwałam i w tej chwili tego bólu już właściwie nie czuję. Oczywiście, że czasem trzeba pójść do osoby, która skoryguje nasze ćwiczenia, chociaż ja tego nie robię. Gimnastykuje się trzy razy w tygodniu, wtedy kiedy przychodzi mi ochota. Niestety starość jest dość dokuczliwa, ja już muszę się dobrze rozgrzać przed zrobieniem szpagatu.
Teraz jest moda na uprawianie sportu wysiłkowego, szybkiego.
Tak, ja nie łapię się za tego typu sport, nigdy nie interesował. Jako uczennica gimnazjum grałam w siatkówkę, miałam zdawać do AWF. Spacerowanie, bieganie, ja po prostu to lubię. Sprawia mi to przyjemność kiedy gdzieś tam usiądę, poćwiczę, rozciągnę się, położę się na plecach.
Nie lubię za to przymusu, że mam o tej i o tej godzinie iść na ćwiczenia. Gdyby tak było, to bym nie chodziła. A ja sobie w domu rozłożę karimatę i poćwiczę, w zależności od pory dnia i od tego, czy mam ochotę, czy nie. Ale dopinguję się, bo regularność jest rzeczą dosyć istotną. Szczególnie wtedy, kiedy ciało już nie zapamiętuje. Ścięgna łatwo się rozciągają, ale szybko zapominają.
Zwróciła pani uwagę na to, że teraz jest moda umięśnioną sylwetkę u kobiet? Wszystkie dziewczyny chcą mieć umięśniony brzuch, chcą mieć „kaloryfer”.
To bardzo świetnie, ten kaloryfer i jest estetyczny i wygodny. Mnie martwi inna rzecz. Że jest dużo młodych, zarówno chłopców jak i dziewcząt, bardzo otyłych. To kwestia odżywiania fast foodami. I według mnie, jeżeli powinno się coś limitować, to przynajmniej reklamy dotyczące złych produktów, jedzenia śmieciowego.
Ja nie mogę tego pojąć, bo są ludzie, których lubię, chociaż ich nie znam, a potem czuję w stosunku do nich rozczarowanie, ponieważ pojawiają się w takich reklamach. Imponują mi jako sportowcy, a reklamują chipsy. Ich image jest przez to według mnie zniwelowany. Zastanawiam się, czy pieniądze są warte takiego niszczenia swojego wizerunku.
To promowanie złych nawyków?
Reklamy bardzo obniżają poziom zachowania i spożywania pokarmu. Z kolei to, co się dzieje z tymi piętrowymi Big Macami, jak pokazywane są te rozwarte usta i to pożeranie, zupełnie jak zwierzęta. Rączki powinny być grzecznie ułożone, proszę po maleńkim kawałeczku wkładać do ust, żeby to dobrze wyglądało. Nikt im tego chyba nie powiedział. Dobrze by było, gdyby obowiązywał savoir vivre. Żeby obowiązywała kultura bycia, kultura jedzenia.
To dotyczy każdego człowieka, nie tylko tych, którzy chcą mieć elegancki styl?
To są podstawy, które tworzą dobrą atmosferę między ludźmi. Kiedy mężczyzna przepuści mnie w drzwiach wchodząc do jakiegoś miejsca, to wydaje mi się, że jest to gest sympatyczny. To, że jesteśmy zrównani w prawach, to jest oczywiście dobre. Ale to, że młody mężczyzna poczeka aż starsza kobieta poda mu rękę, to są takie drobiazgi, które naprawdę wydawałoby się, że nie mają znaczenia, a w sumie tworzą charakter.
Kiedyś była moda na to, żeby mieć klasę. Przecież tu nie chodzi o to, że się przynależy do jakiejś klasy społecznej, czy burżuazyjnej, czy do szlachty, czy małomieszczaństwa, tylko po prostu swoją osobą wnosiło się sposób bycia, który w żaden sposób nie rani drugiej osoby.
Ktoś z klasą nie traktuje ludzi z góry.
Przeciwnie. Zwraca ogromną uwagę na osobę, z którą rozmawia, czy obok której stoi. Na przykład w autobusie ludzie biją się łokciami kiedy chcą przejść. Przecież wystarczy powiedzieć przepraszam i człowiek się usunie jeżeli widzi, że stoi komuś na drodze. Jak byłam dzieckiem, to zawsze mi mówiono, że starszej osobie trzeba ustąpić, a są tacy ludzie, którzy siedzą rozwaleni w autobusie. Jeszcze jedna rzecz mnie smuci. Młodzi ludzie w dużej mierze przestali ze sobą rozmawiać, tylko esemesują do siebie. Siedzi para obok siebie, nie pod rękę, ale dotykają się i do siebie esemesują. Używają do tego półsłówek. Nie patrzą sobie w oczy, to jakaś nowa forma komunikacji.
Nie patrzą na siebie, nie zwracają uwagi na piękno twarzy, która wyraża emocje. Wróćmy do dbania o urodę. Jak postrzega pani swoje piękno teraz?
Ja wychodzę z założenia, że zimna uroda, która jest skupiona tylko na tym, żeby mieć nieskazitelną twarz bez zmarszczki, nie jest atrakcyjna. Nie będę mówiła, że mi zmarszczki nie przeszkadzają, na pewno wolałabym mieć twarz osoby sprzed 50 lat. Czasem się zagapię i spoglądam w lustro, zastanawiam się: „mój Boże, kto to jest? To już ja?”. Podobnie wyglądała siostra mojego ojca, miała bruzdy wokół ust, więc to genetyczne. Mogłam odziedziczyć coś lepszego, ale odziedziczyłam zmarszczki.
A czy pani obecny wygląd to również sprawa genetyki, czy o cerę dba pani w jakiś szczególny sposób?
Dbam o nią w sposób higieniczny. Oczywiście, że staram się używać kremów, ale nie mówię, że tych z najwyższej półki - nie jestem przekonana, czy są one skuteczne. Oczywiście raz w tygodniu nakładam jakąś maseczkę, regularnie krem przeciwzmarszczkowy czy nawilżający. Ale gdyby każdy krem miał takie działanie, jak to opisują w prasie i na opakowaniu, to po prostu nie byłoby starych ludzi.
Nie korzystam z ingerencji skalpela czy z zastrzyków z botoksem. Wiadomo, że taki zabieg czyni człowieka niewolnikiem i to mnie przeraża. Wolę być pomarszczona niż uzależniona od tego, że za pół roku znowu muszę iść na zabieg.
Teraz media plotkarskie demaskują każdego, kto dokonał takiego zabiegu.
Ja muszę powiedzieć, że też kilka razy przeczytałam o sobie: „a czy to sztuka tak wyglądać, jak się ma sztucznie poprawioną urodę?”. A przecież to nie jest tak, że ja od jakiegoś czasu zaczęłam korzystać z chirurgii plastycznej. Nigdy nie korzystałam i przypuszczam, że już nie skorzystam, bo nie widzę takiej potrzeby.
Wydaje mi się, że bardzo mi pomógł mój styl życia i odżywiania. To że aktywność fizyczna była dla mnie bardzo istotna, że nie kocham słodyczy, że nie mam wilczego apetytu. Dla mnie jedzenie to zaspakajanie głodu, a głodówka jednodniowa czy dwudniowa nie stanowi dla mnie problemu. Przez to niektóre z moich koleżanek mówiły: "ty masz wredny charakter". Czasem jest tak, że gdzieś przyjeżdżamy i wszyscy biegną do stołówki, bo już muszą coś zjeść. A ja nie mam takiego łaknienia, więc to nawet nie jest moja zasługa, po prostu taka się urodziłam.
Ważne jest również dbanie o sprawny umysł. Jak to robić, trzeba dużo czytać?
Powinno się, bo czytanie rozwija wyobraźnię, pozwala nam poznać epokę, jeżeli są jakieś książki historyczne, a jak bierzemy science fiction, to też gdzieś to nas uruchamia w innym wymiarze. Tak że czytanie jest konieczne, dlatego że właśnie czytając przy okazji reżyserujemy książkę. Kiedyś miałam taką sytuację, że zauważyłam gdzieś rudą dziewczynę i zastanawiałam się, czy ja ją kiedyś widziałam, a potem zorientowałam się, że tak sobie właśnie wyobrażałam Anię z Zielonego Wzgórza.
Rozglądam się po pani mieszkaniu i widzę, że jest pełne pięknych przedmiotów.
Tu jest wszystko i nic. Ja kocham starocie i kocham śmiesznostki. U mnie w domu na wsi, który jest otoczony lasem, wyglądają o wiele lepiej. Kupiliśmy ten dom w końcówce lat 70-tych, kiedy wszystko traciło na wartości, była nieprawdopodobna inflacja. Ten dom architektonicznie to jest zwykła chałupa z lat 50-tych. Właściciel zrobił ją samodzielnie z własnymi synami. Nie było tam doprowadzonej wody i łazienki. Kupiliśmy go na dojazdy, bo to nie jest daleko, 65 km od Warszawy, a wtedy była dobra komunikacja, było więcej pociągów, ewentualnie można tam pojechać samochodem.
To pomysł męża. Ponieważ tam wszystko było bardzo zaniedbane i zapuszczone powiedziałam, że moja noga nigdy nie przestąpi progu tego domu. Po pewnym czasie, kiedy jeszcze pracowałam, stwierdziłam, że jeżeli mam tam przyjeżdżać, to muszę się za to zabrać i coś z tego zrobić. Postanowiłam tę wieś jeszcze pogłębić. W jednym pokoju całą ścianę mam w jeleniach. Obrazy olejne, pastele, płótno, nie oleodruki. Drugą ścianę mam wybitą talerzami inkrustowanymi. Ścianę przy kominku mam ozdobioną ceramiką, to wszystko nawiązuje do ludowości. Swój pokój mam w dywanikach i w tkanych makatkach. Jak jestem na wsi, to ja chcę mieć wieś koło siebie.
A w tym mieszkaniu wiszą ikony.
Dostaliśmy je w prezencie od naszego przyjaciela, który był Łemkiem i to on je malował. Natomiast te kwiaty pastelowe są malowane przez ojca mojej kuzynki. Był architektem.
A te wazony?
Zbieram je. Chodzę i szukam takich wszędzie. To takie moje hobby. Jak coś zobaczę śmiesznego, to kupuję. Na przykład tam wysoko na półce leży pamiątka z Jerozolimy z napisem „Szalom”.
Dlaczego nie ma pani zdjęć?
Moje dzieciństwo było wojenne. Mieszkaliśmy wtedy na terenach ówczesnej Litwy. Nam się wojna tak nie dawała we znaki, ale ojciec miał zasobne gospodarstwo, więc podczas tego pierwszego wkroczenia wojsk radzieckich 17 września czekała nas zsyłka na Sybir. I potem kiedy wyjeżdżaliśmy, brało się to, co było najistotniejsze. Miałam takie zdjęcia, które gdzieś się zapodziały. Ciągłe przeprowadzki, coś się zalało, coś się zniszczyło. Potem zamieszkaliśmy w Koszalinie i już nie lubiłam się fotografować, nie miałam ochoty.
Jednak zdecydowała się pani zostać aktorką.
To nie było tak, że liczyłam, że będę grała w filmie. Ja chciałam być aktorką w teatrze. Przede wszystkim to mnie interesowało. Zdjęcia ze spektakli to są zdjęcia postaci. To nie ja. Odrzuciłam moje prywatne lęki, przekazywałam je postaci, którą sobie wymyśliłam. Mówiłam, że to nie ja, tylko ona.
To przydaje się również w pracy modelki. Dostosowuję się do sytuacji, nie martwię, że wyglądam niestosownie. Podczas pracy przy sesji jest odpowiedzialność zbiorowa. Wtedy to inni kształtują mój styl.
Każdy kto przychodzi na bankiet, a jest osobą popularną, ma tendencje do tego, żeby wyglądać tak, żeby się o tym potem mówiło. Chyba że przez przekorę ktoś ubierze się bardzo skromniutko, będzie siedział w kącie i jakiś reporter to zobaczy i powie: „a cóż to się z nią stało, że taka nieubrana, nieumalowana i taka szara?”.
Helena Norowicz
Ja wychodzę z założenia, że zimna uroda, która jest skupiona tylko na tym, żeby mieć nieskazitelną twarz bez zmarszczki, nie jest atrakcyjna. Nie będę mówiła, że mi zmarszczki nie przeszkadzają, na pewno wolałabym mieć twarz osoby sprzed 50 lat. Czasem się zagapię i spoglądam w lustro, zastanawiam się: „mój Boże, kto to jest? To już ja?”.
Helena Norowicz
Wydaje mi się, że bardzo mi pomógł mój styl życia i odżywiania. To że aktywność fizyczna była dla mnie bardzo istotna, że nie kocham słodyczy, że nie mam wilczego apetytu. Dla mnie jedzenie to zaspakajanie głodu, a głodówka jednodniowa czy dwudniowa nie stanowi dla mnie problemu.