Ich tytuły czytają setki tysięcy ludzi, a nazwisko potrafi przyciągnąć prawdziwą rzeszę czytelników. Mimo to, prawie nikt nie potrafi powiedzieć o nich dobrego słowa. Najbardziej wpływowi redaktorzy naczelni w Polsce i na świecie od lat należą do pierwszej ligi wrogów publicznych. - To muszą być ludzie sukcesu, a generalnie ludzi sukcesu nie lubimy - tłumaczy to zjawisko naTemat prof. Wiesław Godzic z SWPS.
W Polsce na samym szczycie tego rankingu nienawiści do naczelnych jest szef "Gazety Wyborczej" Adam Michnik. Liczbą obelg, które padają co dzień pod jego adresem w komentarzach internautów można obdzielić pół Polski. Najczęściej Michnik dowiaduje się, że należy do żydowsko-masońskiego spisku, że jest zdrajcą, gnidą. Czasem pisze się, że to złodziej, czasem, że rosyjski agent. Koledzy z branży też mają o nim nienajlepsze mniemanie. "Michnik to bankrut na czele motłochu", "Michnik to cywilny trup" - mówią jego najzacieklejsi wrogowie.
Czasem musi zderzyć się też z nieco bardziej konstruktywną krytyką. - Ostatnio nie bardzo przyjaźnię się z Michnikiem. Widujemy się raz na pół roku i raczej się nie kłócimy. Kochałem go niemal w okresie KOR-u, to było wspaniałe. Natomiast to, co on teraz mówi i pisze, jest bardzo często bez sensu (...) Przecież ten dzisiejszy Michnik to totalitarysta - mówił o nim Stefan Kisielewski. - Michnik jest manipulatorem. To jest człowiek złej woli, kłamca. Oszust intelektualny - krytykował Zbigniew Herbert. Mimo tego, od lat "Gazeta Wyborcza" jest dla wielu Polaków ulubionym i najlepszym źródłem informacji i wciąż należy do liderów rynku prasowego.
Nie mniej kontrowersji budzie także Tomasz Lis. Człowiek, który szefował w swojej karierze już kilku najpoważniejszym redakcjom w Polsce. Zawsze przyciągając za sobą nową grupę widzów czy czytelników. Tak było w TVN, Polsacie, tak było we "Wprost", a teraz jest w "Newsweeku". Ale częściej o Lisie słyszymy, że jest pseudointelektualistą, kłamcą, że jest "tubą władzy" albo sam próbuje tą władzę zdobyć. Pod większością wpisów o nim w internecie można przeczytać ten sam zestaw epitetów, co o Michniku.
Imieniem i nazwiskiem pod bezpardonową krytyką Lisa szczególnie lubią podpisywać się tymczasem politycy. - Gdyby Polska była normalnym państwem prawa, pan Lis i spółka do końca życia by się nie wypłacili na odszkodowanie, a Antoni opływałby w dobra, a nie mieszkał w skromnym mieszkanku w bloku - stwierdził Jarosław Kaczyński, gdy "Newsweek" wypuścił numer ze słynną okładką Antoniego Macierewicza w stroju taliba. - Lis popełnia podwójny grzech: donosicielstwa i insynuacji - komentował Zbigniew Ziobro, gdy Tomasz Lis w TOK FM ujawnił, jak Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski umawiali się, by uderzyć w Jarosława Kaczyńskiego.
Nie specjalnie ceni go też koledzy po fachu. - Gdy przejął tygodnik, powiedziałem, że czuję się, jakbym oddał córkę do domu publicznego. Podtrzymuję to. Zeszmacił w mojej ocenie pismo całkowicie - mówił Marek Król, były właściciel i redaktor naczelny "Wprost". Zupełnie zapominając w jakiej sytuacji Lis ten tytuł zastał i w jakiej pozostawił. Bo o Lisie najlepiej mówią w branży statystyki. Nie są jednak tak głośne, jak wielu skonfliktowanych z nim redaktorów i wydawców.
Swego czasu uosobieniem czystego zła był również Jerzy Urban. Który niespecjalnie ciekawie dał się poznać jako rzecznik prasowy komunistycznego reżimu PRL, ale potem przez lata znacznie większe emocje wzbudzał szefując kontrowersyjnemu pismu "Nie". Pismu, które przekraczało granice, łamało tabu. Było pierwszy tabloidem, w którego lekturze odnaleźliby się wyborcy Ruchu Palikota. Z tą różnicą, że najwyższym nakładem ukazywało się kilkanaście lat temu, znacznie wyprzedzając swoje czasy. Mimo to, Urban potrafił przed długi czas utrzymać stałą grupę czytelników, a od czasu do czasu przepchnąć swój tytuł do grona pism opiniotwórczych. Ale nikt tego o nim otwarcie nie powiedział. Mówili tylko i wyłącznie: kanalia, gnida, głupiec.
Jednak podobne emocje budzą nie tylko szefowie polskich redakcji. Do grona diabłów wcielonych mnóstwo ludzi zalicza przede wszystkim Annę Wintour - słynną redaktor naczelną magazynu "Vogue". Świat mody szczególnie utyskuje na jej trudny charakter. Pozycję królowej mody wywalczyła bowiem sobie w sposób autorytarny. Potrafiąc przyczepić się do najmniejszego szczegółu sesji zdjęciowej czy wywiadu. W środowisku mówią o niej więc per "editrix", czyli parafrazą francuskiego dominatrix - domina. To o niej opowiadaja głośny film "Diabeł ubiera się u Prady" i książka pod tym samym tytułem, w której styl bycia i pracy Wintour opisała jej była asystentka.
"To ludzie sukcesu, a ludzi sukcesu się nie lubi"
Dlaczego redaktor naczelny potrafi wzbudzać takie emocje tłumaczy w rozmowie z naTemat prof. Wiesław Godzic, medioznawca SWPS. - To muszą być twardzi ludzie, ludzie sukcesu. Bo sukces nie jest potrzebny tylko im, ale i zespołom, którymi kierują. A generalnie nie lubimy ludzi sukcesu - mówi ekspert. - Oni mają takie cechy charakteru, które po prostu nie są lubiane. Są najlepsi i najważniejsi. Muszą podejmować decyzje, gdy inni nie wiedzą, co zrobić - dodaje.
Z drugiej strony wskazuje natomiast, że nie bez znaczenia jest też charakter pewnych osób, które szefują największym redakcjom. - Gdy mowa na przykład o Adamie Michniku, to jest coś w jego charakterze, czego wielu z nas nie akceptuje. Jednak to też cechy, które powodują, że jest ostrym, czyli dobrym naczelnym - tłumaczy prof. Godzic. Zwraca jednak uwagę, że są wyjątki od tej reguły. Do nich należy na przykład szef "Polityki" Jerzy Baczyński. - Jego naprawdę wiele osób po prostu lubi i docenia jako człowieka i profesjonalistę - stwierdza medioznawca.
Przyznając jednak, że trudno wykonywać ten zawód nie będąc osobą kontrowersyjną. - To jest trochę funkcja kamikadze, funkcja straceńcza. Jednocześnie trzeba bowiem realizować to, czego życzy sobie właściciel, a z drugiej strony ma się pod sobą zespół, w którym są koledzy, a nawet przyjaciele. Bo przyjaźnie są bardzo ważne w dziennikarstwie - opowiada medioznawca. - Redaktor naczelny jest cały czas między młotem a kowadłem - dodaje. Bo wielu naczelnych robi sobie nowych wrogów własnie wtedy, gdy jest zmuszona wyrzucić z pracy dotychczasowych przyjaciół.
Model michnikowski już nie działa
W ocenie prof. Wiesława Godzica, dzisiaj szefowie redakcji coraz częściej muszą być ludźmi do określonych zadań, po wykonaniu których opuszczają jedno miejsce i przenoszą się do kolejnego. - Ci ludzie się często dość szybko wypalają i potrzebują przejść do jakiegoś innego, nowego projektu. Minął już czas naczelnych w stylu Michnika, którzy są w redakcji latami, którzy ją stworzyli. Teraz będziemy mieli całą masę ludzi dobrych, ale wymiennych - ocenia ekspert. - Takie zmiany są potrzebne bo ten model michnikowski, czy urbanowski nie jest współczesny. Natomiast w tej chwili są inne wyzwania, konkurencja jest znacznie większa, powstają pytania o to w jakim zakresie wchodzić do sieci. Nie ma już więc omnibusów, ludzi zdolnych to wszystko na raz objąć - podsumowuje prof. Godzic.