
Mało która – rzekomo błaha – kwestia rozgrzewa dyskusję o równości płci tak, jak żeńskie formy nazw. Stosowanie żeńskich nazw w innym kontekście niż "pielęgniarka" czy "sprzątaczka" wciąż budzi kontrowersje. Wrocławskie językoznawczynie postanowiły przeciąć ten spór: właśnie opublikowały "Słownik nazw żeńskich polszczyzny" pod redakcją dr Agnieszki Małochy-Krupy.
Wrocławskie językoznawczynie stworzyły pierwszy w dziejach polskiej leksykografii słownik, który gromadzi wyłącznie nazwy żeńskie, w lingwistyce określane jako feminatywa. (...) To imponujące dokonanie leksykograficzne Agnieszki Małochy-Krupy i jej zespołu, czyli Katarzyny Hołojdy, Patrycji Krysiak i Marty Śleziak, wychodzi naprzeciw współczesnym sporom o feminizację języka.
Skąd kontrowersje wokół żeńskich końcówek? Historycznie rzecz ujmując żeńskie formy były przecież powszechnie stosowane jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym. Przykład? Kobiety z tytułem doktorskim powszechnie tytułowano doktorkami. Potem jednak po żeńskich nazwach przejechał się PRL, który wylansował manierę nazywania kobiet po męsku.
Dlatego, że mężczyźni mają wyższy status społeczny niż kobiety. Kobiety stosujące wobec siebie męskie nazwy, mogą mieć nadzieję, że będą traktowane poważniej. Niekoniecznie muszą marzyć o byciu "jednym z chłopców", po prostu czują, że jako radca, fundator czy akademik brzmią poważniej niż radczyni, fundatorka i akademiczka. Mężczyźni z żeńskimi końcówkami byliby obiektem niekończących się drwin, bo równaliby do ludzi o niższej pozycji społecznej.
Napisz do autorki, nie autora: anna.dryjanska@natemat.pl
