Mało kto pomyślałby, że bramka wjazdowa na autostradę może w parze z karetką na sygnale wywołać takie emocje. Jak widać może. Nie milkną echa sytuacji sprzed kilku dni, kiedy to kierowca karetki wyłamał szlaban, żeby nie tracić cennych przy ratowaniu życia sekund. Opinia jest jak zawsze podzielona: jedni chwalą, drudzy ganią.
Dlatego postanowiliśmy spytać samych zainteresowanych. O niesamowitej odpowiedzialności, odporności psychicznej na tragiczne widoki i tym, jak agresywnego pacjenta trzeba było wsadzić w kaftan bezpieczeństwa opowiada nam Ireneusz, który od wielu lat zasiada za kierownicą ambulansu.
Dobrze zachował się ten kierowca, który wyłamał szlaban? Czy może przesadził i mógł te kilka chwil poczekać?
Bardzo dobrze. Przecież chodziło o ludzkie życie. Trzeba pamiętać, że wszystko odbywało się po długiej reanimacji, nie można było zwlekać. To, że kierowca postąpił słusznie potwierdza chociażby fakt, że po powrocie do szpitala pacjenta zabrano na OIOM.
I te kilka sekund naprawdę zmieniłoby postać rzeczy?
Zwłaszcza te kilka sekund. Może to trochę wytarte stwierdzenie, ale naprawdę w takich sytuacjach liczy się każda chwila. A już zwłaszcza jadąc na sygnale z poszkodowanym w środku.
Tu był problem z bramką wjazdową na autostradę, ale jak generalnie inni kierowcy podchodzą do pędzących karetek. Ostatnio jeden z serwisów o ratownictwie medycznym wypuszcza serię filmików uświadamiających kierowców o tym, jak zachowywać się w stosunku do karetki. Czy faktycznie jest tak źle?
Z tym jest różnie, ale generalnie solidarnie przepuszczają i usuwają się z drogi. Chociaż zdarza się czasami tak, że ktoś zbytnio nie przejmuje się pędzącą karetką i jedzie lub stoi jakby nigdy nic. Raczej trudno tłumaczyć się tym, że się jej nie widziało lub nie słyszało.
Wyjazd do wypadku to…
Przede wszystkim ogromna odpowiedzialność. Przecież od tego, jak szybko dotrzemy na miejsce zależy to, czy ktoś przeżyje.
Wyłamałby Pan barierkę?
Wyłamałbym.
A z tych mniej ekstremalnych, ale wciąż nietypowych sytuacji?
Jazda pod prąd, parkowanie w nie do końca odpowiednich miejscach lub wjazd rozpędzoną karetką na skrzyżowanie w środku miasta, do tego na czerwonym świetle zdarza się zdecydowanie częściej.
Nie ma stresu, że pędząc kilkadziesiąt, czasem nawet ponad 100 kilometrów na godzinę wpadnie się na skrzyżowanie, z którego ktoś nie zjedzie?
Jest. Za każdym razem, zwłaszcza w dużych miastach. Większe skrzyżowania, większy ruch i naturalnie większe ryzyko. Odsunie się, albo się nie odsunie. Różnie z tym bywa.
To kierowca karetki decyduje o włączeniu sygnału?
Skądże. To zależy od kierownika karetki. Jeżeli nie on podejmuje tę decyzję to decydujący jest głos dyspozytorni. Dyspozytor na podstawie rozmowy ze zgłaszającym wypadek ustala czy konieczny jest wyjazd na sygnale.
A o tym jak szybko jechać?
To zależy od powagi sytuacji. Pacjent może być umierający, po wylewie, zawale, albo po prostu być nieprzytomny. Ratownicy są w stałym kontakcie z kierowcą i informują, czy trzeba przyspieszyć, czy można zwolnić. Dlatego na końcu kluczowe są umiejętności kierowcy i jego ocena sytuacji na drodze. Wiadomo, że jeżeli nie ma decyzji o włączeniu sygnału to też nie ma sensu grzać za szybko.
Pacjent umiera, ratownik krzyczy, ale szybciej jechać już strach. Czy są jakieś granice, procedury czy wszystko jest na głowie kierowcy?
Wtedy decyzję biorę na swoje plecy. Muszę jechać szybko, ale nie zagrażając innym. Koniec końców, my też musimy dojechać do tego szpitala tak, żeby nie zrobić krzywdy pacjentowi, innym no i przede wszystkim sobie. Każdy kierowca ma swój rozum i swoją głową ocenia, jak to wygląda. Czy można jeszcze przygazować, czy lepiej zwolnić, bo jest ślisko.
Emocje się nie udzielają?
Pewnie, że się udzielają. Jest nerwowo, ale jak raz powiem lekarzowi lub ratownikowi, że szybciej nie mogę to on to rozumie. Przecież działamy we wspólnej sprawie i wiem jak ważne jest to, żeby dojechać na czas.
Kierowca tylko kieruje, czy robi coś jeszcze?
Jestem w stałym kontakcie nie tylko z ratownikiem, ale i szpitalem. Przekazują mi informację o sytuacji i wtedy ja przez krótkofalówkę muszę informować szpital, że trzeba sprowadzić takiego i takiego lekarza, albo wyjść i czekać z noszami. A to wszystko w trakcie kierowania.
Czy musicie robić coś na miejscu wypadku?
Oczywiście, że tak. To nie jest tylko kwestia przywiezienia i odwiezienia. Pomagamy z noszami, zastrzykami, asystujemy przy wstępnych zabiegach lub badaniach. Najbardziej przydajemy się np. przy reanimacji. W zeszłym roku weszły przepisy, że kierowca karetki musi być jednocześnie ratownikiem. Bardzo dobra decyzja. To zawsze jedna para doświadczonych rąk do pracy więcej.
Nie zawsze udaje się jednak dotrzeć na czas. Chcąc nie chcąc musicie patrzeć na często tragiczne sceny.
Niestety taka praca. Na początku ciężko było się do tego przyzwyczaić. Trzeba być bardzo odpornym psychicznie, żeby oglądać to co zastaje się często na miejscu wypadku. Pourywane części ciała, umierający ludzie. To strasznie obciąża. Najgorzej było kiedy pojechaliśmy do wypadku samochodowego. Środek miasta, prosta droga, jeden samochód i drzewo. Cztery z pięciu osób zginęły na miejscu. Żyły, jak przyjechaliśmy na miejsce, ale zmarły zanim udało się do nich dotrzeć.
Można się przyzwyczaić?
Jak do wszystkiego, ale jest ciężko. Teraz się przyzwyczaiłem, ale po kilku pierwszych miesiącach chciałem rzucić tę pracę. A trzeba pamiętać, że karetka nie zawsze jeździ tylko w celu ratowania życia.
Jak to?
Jeżeli ktoś popełnił samobójstwo, albo utopił wtedy też wzywa się karetkę. Lekarz zawsze musi stwierdzić zgon, np. po powieszeniu. Nie raz zdarza się, że zakładamy rękawiczki i pakujemy ciała do czarnych worków, które potem pomagamy załadować do samochodów firmy pogrzebowej. Nie zawsze jednak jest tak strasznie. Dojeżdżamy do wypadku, widzimy straszliwie rozbity samochód. Według wszelkich praw logiki, fizyki nikt nie mógł przeżyć. A jednak. Ludzie czasami wychodzą dosłownie bez zadrapania. Za to z uszczerbkiem na psychice.
Zdarzają się agresywne ofiary wypadków?
Niestety tak, ale to zrozumiałe. Ludzie są w szoku, bo albo przed chwilą zginęli ich bliscy, albo sami kogoś zabili. Jedna z sytuacji, która utkwiła mi w pamięci to wyjazd podczas, którego z przodu i z tyłu eskortowały mnie policyjne radiowozy.
Dlaczego?
Mężczyzna, którego wieźliśmy był tak agresywny, że trzeba było go zakuć w kajdanki. Nie pomogło to, ani fakt, że razem z nim z tyłu karetki jechał też policjant. Uspokoił się dopiero po założeniu kaftana bezpieczeństwa.
Ciężko uogólniać, ale jak często wyjeżdżacie do zgłoszeń? To kwestia kilku, czy kilkunastu wyjazdów?
Z tym jest różnie. Czasami 2-3 razy, czasami w ogóle, a zdarza się, że jest nawet koło dziesięciu wyjazdów dziennie. Wiele zależy od pogody, sezonu itd.
W dzieciństwie chciałem zostać właśnie kierowcą karetki. Pędzić na sygnale przez miasto, żeby ratować ludzi. Nie wyszło. Co jest potrzebne w tym zawodzie?
Przede wszystkim trzeba znać się na medycynie. Dzięki tym nowym przepisom to będzie już standardem. Jeżeli chodzi o cechy charakteru to przede wszystkim trzeba być opanowanym, odpowiedzialnym i bardzo odpornym. Najważniejsze jednak, żeby umieć zachować zimną krew i spokój. No i oczywiście nie wolno zapominać o tym, że trzeba dobrze jeździć samochodem.
Najgorzej było kiedy pojechaliśmy do wypadku samochodowego. Środek miasta, prosta droga, jeden samochód i drzewo. Cztery z pięciu osób zginęły na miejscu. Żyły, jak przyjechaliśmy na miejsce, ale zmarły zanim udało się do nich dotrzeć.